czwartek, 29 grudnia 2011

Koniec wieku...

Zaprawdę powiadam Wam że z wielkim trudem powstrzymywałam się by opublikować to dopiero po świętach. Nie chciałam psuć nikomu nastroju, a liczę na to że przed sylwestrem nikt nie będzie się przejmował jakimś bełkotem z blogspot.com.
Zbliża się kolejny, gorzki koniec roku, nieskutecznie osładzany kawą (jestem burżuj... 2 łyżeczki). Czasem jednak odnoszę wrażenie że minęło dziesięć lat a czasem że... sto. Ten rok mogę porównać do imbiru marynowanego. Przeszedł przez wszystkie gamy smaków - od ostrego przez gorzki po słodki. Ilość zwrotów akcji wystarczyłaby na niezły film. Charakteryzator też miałby pełne ręce roboty... Zmiana ubioru, makijażu, fryzury... Metamorfoza za metamorfozą.Wszystko było gdzieś tam i kiedyś tam planowane, jednak dopiero teraz zebrałam się na odwagę. W skrócie to: stopniowy progres a na finał gwałtowny regres ze wszystkim.
 Mentalnie wciąż jestem w dupie. Co do relacji międzyludzkich to mogę się usprawiedliwiać że jestem stereotypowym chińskim wężem =_=. Na dodatek pluje jadem ta żmija (albo raczej Czarna Mamba).
Korzystając z okazji do rozliczeń, pozwolę sobie na małą prywatę, bo mam kilka słów do paru osób.
Baś, jeśli to w ogóle czytasz to dziękuję Ci za wszystko i przepraszam za wiesz co. Mam nadzieję że kiedyś znowu się spotkamy i że wybaczysz mi syndrom Zosi Samosi, ale nie chcę Cię po prostu wciągać w mało przyjemną sprawę i... zawsze byłam zdana wyłącznie na siebie co często kończyło się porażką (na różnych etapach). Taka dygresja od podziękowań: czy ja gdzieś pisałam że jestem całkowicie bez winy?
Mój rok z licencjata. Pomimo że widywaliśmy się tylko w weekendy, to i tak nie były to zmarnowane trzy lata. Jesteście naprawdę super ludźmi i mam nadzieję że jeszcze kiedyś się spotkamy. Gratuluję wszystkim którzy już się obronili, i życzę szczęścia tym, którzy mają to przed sobą. Szkoda że nie mam okazji by widywać was częściej niż przy okazji tych obron. 
Na dalszej liście podziękowań jest cała grupa pierwsza z kulturoznawstwa MU. Dziękuję Wam wszystkim bez wyjątku za przygarnięcie przestraszonej Jędzy o wrednym wyrazie twarzy. W szczególności pragnę podziękować Goździkowej Czarownicy za to że w ogóle do mnie zagadałaś na korytarzu i dzięki temu przełamałam pierwsze bariery, Darii, Patrycji, Marcie i Klaudii za to, że towarzyszyły wtedy Oli. Następne idą do Zuzanny, Marty (Mariszki) i Pauliny - gdyby nie Wy to Różowy Paranoik nigdy by się nie narodził w mojej głowie :) A gra w Tylko pytania i Scenki z kapelusza bez kapelusza to czysta przyjemność. I te nasze Oscarowe role których amerykańska akademia filmowa nawet nie zauważy... Ich strata :P
Dzięki dla reszty ludzi z roku z którymi mijam się gdzieś na korytarzu/wracam autobusem do domu.
Justyna, na liście rzeczy do zrobienia w tym roku jest wypad na konwent. Dziękówka za użyczenie tabletu graficznego, przez co parę nocek zarwałam i za obecną pomoc z zaliczeniami.
Karolina - znam Cię najdłużej z wymienionych tu osób. Te wszystkie lata przelatują mi przed oczami. Całkiem sporo wydarzeń można upchnąć w jednej minucie.
Sylwia - fajnie było w GOKu. Trochę nerwowo ale mimo wszystko fajnie i gdybym miała wrócić do tej samej ekipy, nie wahałabym się. 
Michał, ile to się znamy? 4 lata minęły od pierwszych rozmów gdzieś na gg. Coraz częściej się ze sobą nie zgadzamy, jednak zawsze udaje się jakiś kompromis wypracować. W tym roku planuję wskoczyć do Wrocławia parę razy... jak tylko znajdzie się trochę kasy więc do zobaczenia.
Cezar dziękuję za drugą szansę.
Ej Borys, ja naprawdę Cię lubię... Nie sugeruj się tym że wylądowałeś gdzieś na końcu tej listy. Chyba będzie mi brakować tych sporadycznych rozmów między zajęciami. Tylko... czasem zastanawiam się co bym zmieniła gdybym mogła cofnąć czas. A te dwa metaforyczne kamienie w głowę - zapamiętam je. Pozytywnie. I zapomniałabym: jak już to gdzieś napisałam, mogę iść w ciemny las. Zostało mi jeszcze trochę świeczek ;)
Kilka osób pominęłam przez przypadek, albo sporo rzeczy zdążyłam z nimi wyjaśnić, a nie dlatego że ich nie lubię. Anyway... do zobaczenia po "drugiej stronie" (czyt.: w nowym roku)
Cóż. Na koniec roku już tradycyjnie musiałam się pogubić. Coś czuję, że napiszę o tym książkę fantasy. Tymczasem pozostanę przy pseudo-teatralnym śmiechu.
Jakieś postanowienia noworoczne? Parę wypadów na imprezy i premiery kinowe. Zaczynam od Sherlocka, dalej Mroczne Widmo 3D (ehe...), The Avengers, Dark Knight Rises, Django Unchained (Tarantino... Tarantino) i Hobbit. Pewnie w między czasie coś jeszcze się znajdzie.


Czeka mnie jeszcze wydatek rzędu 500 zł. Mam nadzieję że tego nie pożałuję czego się obawiam (a myślałam nad tym od 14-15 roku życia).

Korzystając z tego że tekst staje się hipertekstem etapami wymazuję pewne niechciane epizody z przeszłości. Kiedyś było tu postscriptum, a teraz mogę zamieścić jedynie formułkę powtarzaną do porzygu przez filmowych (i nie tylko) gliniarzy: wszystko co powiesz, może zostać wykorzystane przeciwko tobie.

środa, 28 grudnia 2011

... a dziś będzie o butach

Wycięcie paznokci było błędem. Za bardzo przyzwyczaiłam się do szponów, a teraz muszę czekać aż odrosną. Muszę przyznać że zdarza mi się tęsknić za czasami gdy nie przywiązywałam zbyt dużej uwagi do wyglądu. Glany i dużo czerni bezkształtne czarne ciuchy miały zalety.
Zacznę od butów. Dnia 31 X 2011 po wizycie w trzech centrach handlowych, bliska desperacji kupiłam buty. Jestem dziwna i inna bo zakupy nie są moim żywiołem i po godzinie w sklepie dostaję szału. Nie wiem jak można spędzić cały dzień w Silesia City Center i dosłownie każdy weekend spędzać na rajdzie Tour de Sklep. Osobiście wolę zainwestować w karabin ASG czy pistolet gazowy i postrzelać do puszek niż łazić bez celu.
Po niecałych dwóch miesiącach to, co się z tymi butami stało uważam za kpinę producenta: pomimo stosowania impregnatu i unikania kamienistych torów tramwajowych z uroczych elfich butków zaczął schodzić „zamsz”, pękły szwy na pięcie, czubki okazały się jeszcze mniej wytrzymałe. Czara goryczy przelała się gdy od prawego buta odeszła podeszwa =_=.
Oględziny spowodowały niekontrolowany atak furii. Zmarnowałam tyle godzin by w ogóle znaleźć wymarzony model + czas zmarnowany w środkach komunikacji miejskiej, przymierzanie i dokładne przemyślenie zakupu a wszystko tylko po to by wywalić zakup do kosza. Wiem że mogę iść i próbować reklamacji, ale obawiam się że przez zdarty zamsz nie zostanie ona uwzględniona.
Zastanawia mnie, w jakim celu produkuje się tak nietrwałe buty? Czy targetem są wyłącznie panie które wychodzą z domu, wchodzą do samochodu a potem jadą do biura i tam zmieniają je na czółenka? Czy opcja: wyjść na miasto została całkowicie wykreślona? Nie brakuje mi worków... Brakuje mi solidnych produktów.
Na szczęście Pustak eL znalazła inny model, bardziej odpowiedni na zimę, której póki co nie widać. Mimo wszystko ma nadzieję że nowe buty wytrzymają trochę dłużej. Żegnajcie stare dobre czasy bez „nie mam co na siebie włożyć”.
PS: ze zgrozą stwierdzam że niedługo znowu zostawię trochę hajsu w sklepach by uzupełnić szafę... Chyba zacznę pić melisę ;)

PS: stwierdzam że brak uczelni wystarczy by mieć wystarczająco dużo czasu na prowadzenie bloga i prowadzenie trybu życia: nie wiem co będę robić za godzinę i nawet hiszpańska inkwizycja mnie nie zaskoczy :)

wtorek, 27 grudnia 2011

Po babsku.

A niech mnie! Zakrzyknęła eL gdy po zerknięciu na półkę z lakierami do paznokci przeliczyła je wszystkie dokładnie i z całą powagą stwierdziła że ma całe czternaście różnokolorowych buteleczek plus kilka sztuk ozdobnych pękających z czego w regularnym użyciu są może 2-3 kolory. W tym momencie zaczęłam się zastanawiać po co komu tyle lakierów do paznokci, zwłaszcza gdy nie prowadzi się salonu piękności ze specjalnym stoiskiem do manicure.
Wszystko byłoby w porządku, jednak by zatuszować brzydki kształt paznokci jestem wręcz zmuszona do ich malowania i piłowania w określony sposób. Chwilowo jestem od tego zwolniona - połamały się bestie i łatwiej było ściąć je do zera niż wyrównywać. Zastanawia mnie jedna rzecz która jednocześnie nie daje mi spokoju: właściwie w imię czego wydajemy fortunę na masę kosmetyków, skoro i one mają określoną datę ważności? Tak tak: z kosmetykami jest identycznie jak z jedzeniem :P
Tutaj marudzę a paradoksalnie maluję się jak głupia - jak nie zdążę w domu to wyciągam kosmetyczkę w autobusie by nałożyć na powieki trochę cienia. Zapytacie w czym problem? Przecież przy takim czymś dzień w dzień wszystko powinno się kończyć w mgnieniu oka. Paradoksalnie tak nie jest - nie potrzeba dłuta by dostrzec kawałek skóry bez podkładu i szlifierki kątowej (tak, wiem co to jest) do demakijażu. Mam zamiar zrobić porządek w szufladzie i zapewne z żalem stwierdzę że większość produktów pójdzie do kosza a nie skorzystałam z nich ani razu, w tym dwie palety po dwadzieścia cztery odcienie w każdej z których korzystałam sporadycznie (drugi raz nie dam się na to nabrać).
Irytuje mnie dodawanie do wszystkiego tych bzdurnych aplikatorów z których i tak nie korzystam. Mam kilka pędzli które mi wystarczą (co prawda poprawiam makijaż kilkakrotnie w ciągu dnia). Jakiś czas temu nie wierzyłam w to że można sobie zawracać tym głowę dłużej niż 15 minut.
Wniosek tego krótkiego wywodu jest taki: następnym razem kupię tylko to, czego mi aktualnie brakuje i nie dam się nabrać na promocyjne ceny mega palet. Mi się to nie opłaca.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Insomnia

Przedstawiam króciutkie opowiadanie, inspirowane dzisiejszą nocną serią koszmarów sennych.
====================================================================
Miejsce w którym znalazła się dziewczyna przypominało scenografię z horroru i wyjątkowo tandetnego filmu fantasy. To był wyjątkowo ciemny las, przecinany przez wyjątkowo głęboką rzekę, który na dodatek spowijała wyjątkowo gęsta mgła. Wszechobecną ciemnię bez skutku próbował przebić księżyc – doskonale widoczny, aczkolwiek dawał wyjątkowo słabe odbicie światła. Gwiazd było wiele, lecz przypominały raczej mąkę niż ciała niebieskie rozsiane po przestrzeni kosmicznej.
Młoda Dama spała w szalupie ratunkowej która wyglądała jakby zatopiono ją razem z Titaniciem, a następnie wyciągnięto po stu latach na powierzchnię, by po wykonaniu powierzchownych prac remontowych zacumować ją na planie Władcy Pierścieni. Całość byłoby trudno namalować nawet najwybitniejszemu artyście, gdyż nawet o odcieniach szarości nie mogło być mowy. Nawet biała łódź zdawała się być barwy wypłowiałej czerni. Kontrasty stały się niemożliwe do wychwycenia.
Łódź uderzyła o zniszczony drewniany pomost. Wstrząs wyrwał dziewczynę ze snu, która delikatnymi ruchami podniosła się z pokładu. Wszystko wykonywała po omacku, gdyż nawet jej przyzwyczajone do życia w ciemności oczy miały problem z dostosowaniem się do warunków. Wyczuła dłonią zniszczoną, ozdobną poręcz i stanęła na kładce która mogła się zawalić pod stertą liści. Spod stóp dziewczyny słyszalny był trzask spróchniałego drewna. Dźwięk ten wpisał się w pieśń samotnego wilka śpiewającego przy akompaniamencie kruków i sów. Wątpliwa sprawa czy księżyc w ogóle wziął pod uwagę popisy wokalne niespokojnego ducha – wciąż nie chciał odbijać dostatecznej ilości światła.
Dziewczyna znała drogę na pamięć. Znowu to przeklęte miejsce – powtarzała w myślach. Nie dowierzała że idea tego miejsca może się zakorzenić aż tak głęboko w podświadomości. Znała doskonale cel swojej wędrówki – miejsce nie mniej nieprzyjemne, będące epicentrum całej zarazy.
Po godzinie dotarła do starej autostrady. Spojrzała w niebo. Bez zmian. Nie dostrzegła nawet gwiazdy polarnej. Brak jakiegokolwiek punktu zaczepienia nie zniechęcał dziewczyny. Podążała na oślep projekcją opuszczonej szosy by w końcu dotrzeć do szlabanu który próbował odstraszyć intruzów szyldem informującym o radioaktywnym skażeniu. Podniosła konstrukcję bez większych problemów, by znaleźć się na terenie kolejnej projekcji: las zniknął zastąpiony przez stare niszczejące budowle - bloki mieszkalne, urzędy, jednorodzinne domy przeplatane skwerkami, parkami i placami zabaw.
Gdzieś w oddali straszyły szkielety atrakcji wesołego miasteczka o którym mało kto pamiętał. Wiatr poruszał pustymi od dawna gondolami przymocowanymi do koła Diabelskiego Młyna. Śruby powinny już dawno się rozsypać, jednak jakaś nieznana siła wciąż trzymała je w całości. W najdalszym punkcie widoczny był zarys starej elektrowni. To był właśnie jej cel wędrówki.
Wystarczyło tylko dziesięć kroków by znaleźć się w jej wnętrzu i spacerować po pustych korytarzach. Miała dość czasu by znaleźć to, czego szukała. Nagle powietrze się zmieniło. Stało się jednocześnie zimne i czyste. Niebo przeszyła seria niemych błyskawic. Zamiast grzmotów słychać było jedynie wiatr. Dziewczyna obróciła głowę. Kroczyła za nią postać ubrana w ciemny, bezkształtny strój. Jeden z Ludzi Cieni, pełno ich tu. Wysłannik „zleceniodawcy” czy jakaś obca siła mająca utrudnić wykonanie zadania?
Zignorowała niezidentyfikowanego osobnika idąc dalej w stronę opuszczonego biura. Tabliczka ledwo trzymała się na poluzowanej śrubie. Wystarczyło lekkie poruszenie drzwiami by informacja zapisania cyrylicą roztrzaskała się o brudny beton. Dziewczyna rozejrzała się po gabinecie. Dokładnie przeczesała wszystkie szuflady. Starania okazały się bezskutecznie. Zapamiętała jedną wskazówkę zapisaną na ścianie labiryntu: wymyślony szlak. Podniosła potrzaskaną ramkę ze zdjęciem rodzinnym. Poczuła delikatne obciążenie w prawej kieszeni czarnego płaszcza. Zanurzyła tam dłoń by wyciągnąć nóż o czarnej klindze i rękojeści ozdobionej kawałkiem sznurka. O taki tandetny drobiazg tyle zamieszania. Wartość tego noża nie przekraczała pewnie dziesięciu złotych, a jego wytrzymałość była mocno wątpliwa.
W drzwiach pojawiła się ciemna mgła. Cień zaczynał przybierać coraz wyraźniejszy kształt zakapturzonej postaci. Gdy w końcu się ukształtował, wyciągnął ku dziewczynie dłoń odzianą w skórzaną rękawiczkę i podniósł powoli głowę. Jego rysy twarzy były niewidoczne. Jedyne co mogła dostrzec to zarys opaski wysokości oczu. Wtedy z ciemności wyłonił się szereg trójkątnych zębów wykrzywiony w szyderczym uśmiechu, a nawet opaska nie mogła zasłonić dwóch czerwonych latarni uformowanych wokół kocich źrenic. Drugą rękę oparł na ramie łóżka z baldachimem. Dziewczyna ze strachu zamknęła oczy, modląc się by zmora odeszła tam, skąd przyszła.
Wtedy coś do niej dotarło: znajdowała się w starej elektrowni zamkniętej ponad dwadzieścia lat temu, więc jakim cudem na środku gabinetu mogło się znaleźć ogromne stalowe łóżko? Otwarła oczy i wypowiedziała po cichu te kilka słów które miały odpędzić zjawę. Stopniowo mówiła je coraz głośniej.
- Nie jesteś prawdziwy! - wykrzyczała na całe gardło.
Widmo uśmiechało się coraz szerzej. Burza zdawała się nie mieć końca, a niebo przybierało stawało się jeszcze mniej realne niż na początku wędrówki. Wydawać się mogło że za oknem rozciągał się jedynie bezkres wszechświata. Ciemność pokrywały mgławice, oglądane wcześniej jedynie na zdjęciach. Stwierdzenie „sen wariata”, przemknęło przez głowę dziewczyny jak torpeda.
Okrążyła biurko i zbliżyła się do zjawy, na odległość wyciągniętej ręki. Wciąż nie widziała twarzy, co było już wystarczającym powodem by dostać ataku furii. Zauważyła za to ozdobny świecznik postawiony na parapecie i nie mniej zdobiony żyrandol przyczepiony do sufitu z gotyckim kasetonem nad głową. Dekoracja płynnie przechodziła w gołą, obdartą z bezdusznej farby olejnej ściany. Przeklęty autotematyzm, cholerna autoironia i pieprzona kategoria powtórzenia - te słowa mogła zamienić w tym momencie w swoją mantrę.
- Tego już za wiele – odparła pod nosem, po czym zacisnęła oczy i wymierzyła wcześniej przygotowaną pięść prosto między oczy widma.
Nie pamięta czy czuła materialny opór, lecz zaczęła się zastanawiać czy nie lepszym pomysłem okazało by się użycie noża. Przekroczyła pewnym krokiem próg. Wiatr nagle ucichł, a raczej okazał się szumem rzeki, podkreślanym przez rytmiczne uderzenia drewnianej łódki o pomost. No to jestem w punkcie wyjścia, stwierdziła bezgłośnie.
Gdy otwarła oczy ujrzała ciemny las który jak jej się wydawało opuściła w poszukiwaniu czegoś ważnego. Jedyne czego nie pamiętała to droga powrotna. Sytuacja przypominała film. Nagłe i niespodziewane wrzucenie w akcję, bez żadnego wstępu. Być może wycięta scena pojawi się gdzieś na końcu, jako zabieg montażowy mający wyjaśnić niedomówienia.
Usiadła na skraju pomostu i zaczęła bawić się odzyskanym narzędziem – kluczem do dawnego życia. Wystarczająco długo słuchała że powrót nie jest możliwy i musi sobie poradzić z problemami, a żeby to zrobić potrzebny jest przewodnik. Ona go nie chciała. Miała mapy i znała miejsce w którym utknęła. Wiedziała, że nie może całe życie krążyć wokół jednego punktu i musi w końcu się oderwać od tego punktu zaczepienia by znaleźć coś nowego.
Tyle było prób poszukiwań. Tym razem przeszła na drugą stronę i wróciła. O ile nie jest to kolejna próba właśnie tam, za płytą lustra. Musiała uważać. Miała tego świadomość, jednakże perspektywa ucieczki zdawała się być coraz bardziej prawdopodobna. Oddalała się wizja szyderstwa podświadomości.
Poderwała się na równe nogi gdy tylko usłyszała kroki mężczyzny idącego niepewnym krokiem. Miał na sobie ten sam płaszcz co zmora, jednak jego rysy twarzy były całkowicie widoczne. Znała go doskonale – przyjaciel z dawnych lat, od którego zaczęła dzielić ją ogromna przepaść. Próba jej przeskoczenia zakończyła się tu, w otchłani.
- Ile razy mam ci to powtarzać? - zaczął swój monolog. - Z tego miejsca nie ma ucieczki. Poza tym chciałaś się tu znaleźć więc nie masz na co narzekać. O przepraszam: przecież nikt nie trzyma cię za rękę więc możesz wyjść z Otchłani. A może po prostu ci się tu podoba?
- Po prostu pozwól mi odejść. Już od dawna nie jestem tą osobą którą może i znałeś.
Odwróciła się idąc w stronę krawędzi pomostu. Jeśli skoczy, po prostu zakończy tę całą szopkę. Ostatni akt został przerwany przez panterę która pojawiła się nad głową dziewczyny. Powaliła kobietę na drewniane deski warcząc wrogo nad jej uchem. Łapę położyła na plecach, uniemożliwiając ucieczkę...

Wokół panowała ciemność nie mniejsza niż w lesie. Wtedy zorientowała się że ma zaciśnięte powieki i leży we własnym łóżku. Strach był jak najbardziej realny, co nie było nowością. Kłopoty ze złapaniem oddechu też przeszły do rutyny, tak jak przekleństwa kierowane w stronę snów, zwłaszcza tych bardzo realnych koszmarów, które przez długie godziny uniemożliwiały odróżnienie tego co jest rzeczywistością a co urojeniem. Wydawać by się mogło, że po tylu przejściach to nic trudnego. Prawda była zupełnie inna.

niedziela, 25 grudnia 2011

Raport (nie)taktyczny.

Ten wpis powstawał w kilku momentach dnia. Nie pamiętam dokładnie godzin, więc pewnie wszystko się wymiesza. 
Gdzieś koło 14.00
Akcję "Święty Spokój" trafił szlag. Mam nadzieję że uda mi się zrobić parę zdjęć Katowic wieczorem (o ile znajdę osobę towarzyszącą do zdjęć, jacyś chętni?). Filmów oczywiście nie mam, poza Incepcją która zaraz poleci. Może znajdę kolejne które miałam obejrzeć dawno temu. Jeszcze tylko dziś i jutro a znów biblioteka będzie otwarta (a chcę zgarnąć Koralinę).
Właściwie to... jaki dziś dzień? Jak zwykle w święta mam zaburzenie cyklu dobowego i nie wiem czy dziś jest niedziela czy poniedziałek... a może wtorek? ;) Komputerowy kalendarz podpowiada mi że jest niedziela.
20.00 - 23.00
Oglądam Piratów z Karaibów. Wcześniej na tapetę poszła Incepcja Nolana. Film nieco pokręcony, ale wszystko jest do ogarnięcia. Wystarczy trochę poczytać na temat struktur osobowości, snu i świadomości, lub słuchać uważnie dialogów. Jedynym problemem może być ostatnia scena a raczej ujęcie. Ostatecznie można się jednak powołać na inne przykłady wymieszania życia ze snem. Oniryzm zawsze będzie się gdzieś przewijał i nieważne czy mówimy o  Życie jest snem autorstwa Pedra Calderona de la Barci, Matrixie Wachowskich czy chociażby Avatarze Camerona. Incepcja okazuje się nie mniej niebezpieczna od Macierzy.
Film ma budowę klamrową, to po pierwsze, jeśli ktoś ma wątpliwości . Po drugie wystarczy pamiętać że głównym motywem filmu jest włamanie do cudzych snów, lub jak mówiła moja promotorka: jest to film o kręceniu filmów. Nie da się uciec od autotematyzmu, w epoce w której wszystko powiedziano.
00.34 - początek kolejnego wątku.
Sezony Top Gear są powtarzane, ale zrezygnowałam po odświeżeniu przejazdu pana o pseudonimie Alice Cooper. Jeden z moich ulubionych występów gwiazd w wozie za rozsądną cenę.
Co do Nolana to korci mnie by ponownie obejrzeć Memento. Film zmontowany od dupy strony, że się tak wyrażę. Mnie bardziej interesuje samo schorzenie na które cierpi główny bohater. Współczuję mu. przez zanik pamięci każdy manipuluje nim jak chce. Ciekawe czy on sam wie kim jest - ile z tego co rzekomo pamięta ze swojego poprzedniego życia jest prawdą. Kozioł ofiarny czy marionetka? Oto jest pytanie. I czy mi się wydaje, czy Natalie była podobna do jego żony?
A sam tytuł... Aż chce się dokończyć myśl i powiedzieć "memento mori". Biorąc pod uwagę że Pan Leonard Shelby wręcz urządza sobie krucjatę przeciwko domniemanemu zabójcy, skojarzenie wydaje się oczywiste. Tak poza tym, czy Natalie nie domyśliła się kto zabił jej faceta?
Z drugiej strony słowo memento w tym kontekście brzmi trochę ironicznie...
Czas jednak opuścić świat spostrzeżeń filmowych i położyć się w końcu o jakiejś normalnej porze... 1.00 jest całkiem normalna ;)
Ponownie życzę Wam wszystkim smacznego jajka ;)

A że pewnie jeszcze tu dziś wrócę to またね
PS.: muzyka z Incepcji daje radę. Z rana odsłucham ją bez towarzystwa obrazu. (mówiłam że jeszcze tu wskoczę... hihih)

piątek, 23 grudnia 2011

Banita – Droga do gwiazd

Początkowo miałam opisywać Kaliber 44 – Księga ale… nie ma sensu się powtarzać i powielać tego co było powiedziane setki razy. W zamian poświęcę czas płycie, o której być może niewielu słyszało a pochodzi z tego samego okresu i mojej okolicy, czyli Zagłębia Dąbrowskiego.

Tym, co charakteryzowało składy tego okresu jest oczywiście klimat. Gdzieś na pograniczu haju, szaleństwa a czasem nawet koszmarnego snu. Na Drodze do gwiazd w ten koszmarny nastrój wprowadza intro składające się z dark ambientowych dźwięków zaopatrzonych w monolog. Dalej jest już tylko… cała reszta zawartości czyli 17 równych psychodeliczno, psychotycznych utworów (po odliczeniu skitów i outro jest mniej ale to nie lekcja matmy).
Można się czepiać podobnych do siebie i dość prymitywnych beatów. Całościowo jednak działa to na korzyść albumu. Sprawia że album jest spójny całościowo i można (jeśli ktoś nie może się obejść bez tagowania) spokojnie podpisać to jako hardcore psycho rap. Tu nikt nie bawi się w wygładzone do granic możliwości sterylne dźwięki.
Warstwa tekstowa. Dostajemy tu tematy takie jak nie zawsze sprawiedliwa hierarchia społeczna, niebezpieczeństwa dnia codziennego (tak znów odniesienie do „Psychozy” Kalibra), oczywiście sprzeciw wobec świata (chociażby w tytułowym), trochę rapu o rymowaniu.
Zatrzymajmy się na moment przy utworze „Siedem bram piekieł”. Zajechało black metalem? Jak nie to dobrze bo powiązania kończą się tylko w tytule. A wspominam ze względu na teledysk nagrany w moim rodzinnym mieście. Oczywiście prosty i bez kombinowania, stare czasy kiedy to podziemia pod górą zamkową były dostępne dla zwiedzających.
Podsumowując: album jest spójny i dobrze wyprodukowany. Z jednej strony szkoda że nie wpisał się tak w kanon jak Księga a z drugiej strony co za dużo to nie zdrowo.
~ - autor: lhavoc w dniu Marzec 24, 2010.

środa, 21 grudnia 2011

Jak przeżyć święta?

Odczekałam do północy. Cztery wpisy jednego dnia to zdecydowanie za dużo, niezależnie od tego jak krótkie one są. Czuję że zapełnienie strony A4 zajmie mi co najmniej godzinę z powodu mojego nie spania w nocy.
Mam ochotę obudzić się dopiero w styczniu. Zarzekam się że 3 I 2012 to wymarzona data. Prawda jest taka, że usiłuję opracować strategię przetrwania świąt bożego narodzenia bez żadnego konfliktu zbrojnego, przy jak najwyższym poziomie lenistwa. Idąc od początku, przedstawię to wszystko w punktach...
  1. Uzupełnienie braku snu. Dziś rano w autobusie dostałam sygnał od swojego organizmu iż zdecydowanie za mało śpię, pijąc przy tym zdecydowanie za dużo kawy. Bzdura... co to jest wypić 2-3 kawy dziennie? Nie pijam już energetyków, więc jest postęp. Co do snu, to nie mam zamiaru tego komentować.
  2. Opieprzanie się. Mam do napisania dwie prace zaliczeniowe, ale nie wiem czy to zrobię. Na pewno oddam jedną, z powodu zbliżającego się egzaminu który spędza mi sen z powiek. Dzień ledwo się zaczął a już myślałam sobie: mam dość, chcę stąd wyjść. Na te kilka dni muszę przestać myśleć o uczelni.
  3. Udawanie grzecznej katoliczki. Tej części nie planuję. Wręcz odwrotnie.
  4. Wypożyczyć z biblioteki książki. Gotowe. Tak, z pewnością nadrobię książkowe zaległości. Nie tylko z biblioteki ale i te pożyczone wieki temu od znajomych i leżące na półce.
  5. Muzyka. Jak zwykle nic tu nie planuję, poza wrzutami kolejnych starych recenzji.
  6. Filmy. Do świąt muszę się zaopatrzyć w arsenał filmów wojennych i filmów akcji. Mam nadzieję że znowu nie skończy się na Transformers i Plutonie. Może i coś ze mną nie halo, ale naprawdę relaksuję się przy filmach wojennych.
  7. Przewartościowanie wszystkiego co mnie otacza. W zasadzie to tylko taka ciekawostka i dodatek do powyższego kompletu.
  8. Dorwać w końcu ołówki i tusz. Tego chyba nie trzeba rozwijać. A jakże!
    Mam nadzieję że przynajmniej w 50% uda mi się ten cudowny plan wykonać i uderzyć z czymś po świętach, a nie tylko z jakimś bazgrołem z zajęć. Ech... Zapełnienie karki jest naprawdę bardzo trudne.
Na finał zostawiam Niedokończony Kącik Radosnej Twórczości z wykładu:
Już od dawna nie szukam usprawiedliwienia
łatwiej jest mi powiedzieć „co to zmienia?”
Bo i tak nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Nie szukaj więc w moich oczach zbawienia,

Przejebałaś wszystkie swoje szanse.
Nie dbając o żadne życia niuanse,
zajmujesz miejsce zapomnianego zła.
W infernalny sposób sięgając dna.

ID i piekło to w końcu jest to samo
Pierwszy plan i tło, wszystko się ze sobą zlało
Nie da się rozróżnić tych dwóch przestrzeni
Zanim ktoś ten schemat powieli

PS.: do elementów ułatwiających przetrwanie dochodzą wino i 2 butelki "irlandzkiego" piwa (GUINNESS będzie na Patryka)

Blacklodge – T/ME [3rd level Initiation = chamber of downfall]

Beat + gitary? Czemu nie. Zwłaszcza jeśli mowa o Blacklodge. W styczniu 2010 przyszedł czas na następczynię Solarkult. Jaki jest ten materiał i czy w ogóle można go porównywać z poprzedniczką? Do rzeczy: gdyby wyszedł jako EP pewnie nikt by się nie obraził. Nie jest za długi. Tracklista też krótka. O oprawie graficznej słów kilka: surowa, mroczna, industrialna i… psychodeliczna. To słowo padnie jeszcze kilka razy.
Co mamy na tej płycie a czego nie? Przede wszystkim nie ma takiego pierdolnięcia beatem po ryju jak w przypadku Solarkult. Obecny jest dalej. Nieco wyciszony, gdzieś tam w tle wyznacza rytm utworów. Trochę wyraźniej jest słyszalny w teledyskowym „Vector G” i „SaturN”.
Beat ustąpił nieco miejsca psychodeli. I to właśnie ona jest siłą napędową płyty. Czasem nawet materiał jest… lekko trance’owy. Przekonujemy się o tym już na wstępie, i trzymamy się tego przez resztę materiału. Może lekko odchodzimy w dwóch wyżej wymienionych, aczkolwiek SaturN sprawnie łączy i „łupankę” i psychodelę. Zadaję sobie pytanie na jak ogromnym haju byli panowie w trakcie nagrań? W normalnym stanie świadomości raczej trudno coś takiego nagrać.
Materiał zamyka najdłuższy „…Stupefying”. Leniwy, z oczywiście chorym wokalem, gdzieś od czasu do czasu jakiś sampel, pod koniec beat przypomina o sobie.
Na podsumowanie: jest to materiał zdecydowanie trudniejszy od SolarKult. Słuchacz może potrzebować kilku(nastu) odsłuchów by wgryźć się w ten album.
~ - autor: lhavoc w dniu Marzec 2, 2010.

Suma styli – De Integro

Moja pierwsza recenzja stworzona z myślą o publikacji. Zdecydowanie za krótka. 
================================================================

Kilka słów wstępu: ekipa z Gdańska, zjednoczone siły panów: Mati, Skor, Buka, DJ Cider, Kris. De Integro znaczy tyle co „od początku”. Dlaczego taki tytuł: nie będę tłumaczyć. Sprawdźcie sami. Oczywiście słuchając zawartości krążka.
Co my tu mamy? Przede wszystkim teksty. Niektóre nawiązujące wprost do tytułu, inne całkiem od niego oderwane jak „Ulica niepozałatwianych spraw”. O tym utworze trochę więcej i dokonam zbrodni pod tytułem „porównanie do Kalibra” konkretnie do „Psychozy”. Ulica, noc, strach… i na tym podobieństwa się właściwie kończą. Uwagę należy też zwrócić na feat. Mony. Wokal rodem z dreszczowca idealnie wpasował się w utwór. Szczerze mam nadzieję że jeszcze się o dziewczynie usłyszy.
Następne w kolejce są horrorcore’owy „Roller Coaster” i melancholijny „Wyznawcy”. Przerwa na hm… skita i jeden z moich faworytów: „Kiedy przyjdzie po mnie”. O czym jest tekst? Samobójstwo? Śmierć kliniczna? Mniejsza z tym, sposób w jaki jest to opowiedziane sprawia że nie można się oprzeć utworowi a w moim wypadku całej płycie.
Z kolejnych zasługujących na uwagę: „Oni”, kolejny o ucieczce w inną rzeczywistość „Świat nie dla nas” i „Ostatnia prosta” na podsumowanie całości.
Hip Hop? Psycho Rap? Horrorcore? Nazwijcie jak chcecie. Ja nie będę szufladkować muzyki.
~ - autor: lhavoc w dniu Luty 26, 2010.

Wprowadzenie do nowego "cyklu"

Wczorajsze napisanie krótkiej recenzji przypomniało mi o pewnym skromnym wydarzeniu z pierwszej połowy roku 2010. Zostałam zwerbowana przez kumpla do redakcji muzycznego bloga/serwisu. Niestety blog ten bardzo szybko upadł, pomimo że a) statystyka nie była zła b) w sumie była nas czwórka. Mnie położyły kłopoty sprzętowe a resztę słomiany zapał.
Nie miałam wielkich nadziei po wklepaniu w pasek adresowy przeglądarki tego cudownego adresu www.blacksea1.wordpress.com. Ucieszyłam się gdy ujrzałam znajomy layout stronki i swoje krótkie recenzje. Postanowiłam przyjść z tym tutaj i w kilku następnych postach zamieścić to, co ocalone.
Przy okazji pozdrawiam Michała, Macieja, oraz nieznaną mi koleżankę i trochę jeszcze pomarudzę... szkoda że nie udało się tego dłużej pociągnąć.

wtorek, 20 grudnia 2011

Krvavy - Schemat miłości bożej

Kamienie, noże i inne niebezpieczne narzędzia pójdą w metaforyczny ruch, pomimo że pod ręką mam tylko zapisaną kartkę papieru i klawiaturę. Nie lubię pisać o muzyce. Wolę jej słuchać i się nią delektować. Czasem tylko zdarzy mi się zebrać wszystkie myśli i zacząć pisać.
Zacznę czysto subiektywnie i emocjonalnie stwierdzając że bardzo cieszę się z faktu iż coś fajnego powstaje dosłownie za Bryni... pod nosem. Oczywiście mogę się rozpisać o katowickich tradycjach psychorapowych, aczkolwiek wtedy wyjdzie moja ignorancja w dziedzinie muzyki. Mogę zacząć wywód na temat Kaliber 44 ale nie ma w tym nic oryginalnego. Zatem bez zbędnych ceregieli przechodzę do tematu Krvavego.
Schemat miłości bożej to jego piąta płyta w tym roku. Wszakże Ubożęta trafiły do sieci w marcu tego roku. Niby nie tak dawno a jednak... To szybkie tempo jednak ilość wydawnictw idzie w parze z postępem. Najlepszym przykładem jest nagrany ponownie Oddajcie mi sumienie. Kawałek pierwotnie opublikowany był na marcowym debiucie. Muszę przyznać że już pierwowzór zrobił na mnie wrażenie, jednak stwierdzam że nowa wersja jest dużo lepsza, nagrana z przytupem i zdecydowanie odważniej. Czyżby lekkie podgłośnienie samego beatu? I muszę przyznać, że sposób stopniowania napięcia w tym utworze, jest jego najlepszą częścią. Czapki z głów, proszę szanownych Państwa.
Co czułaś kochana dotarło do mnie z prośbą o rozesłanie utworu po ludziach. Nie miałam nic przeciwko i nie bez powodu. Na początek ukłon w stronę 303 za beat (pochodzący z utworu AJKS - Zero - polecam gorąco). Jeżeli mam go określić jednym słowem to brzmi ono: lodowaty. I to jak woda w przeręblu. Wokalnie i tekstowo Krvavy wykonał doskonałą robotę. Przyznaję się bez bicia, że w słuchaniu jest pewien rodzaj masochizmu, gdyż tekst nie jest lekki i przyjemny, a jednak utwór mnie zahipnotyzował.
Innym przykładem tegoż masochizmu jest kawałek, którego pseudo-opis zostawiłam na koniec. Pierwszy odsłuch Okresu półtrwania był bezemocjonalny, jednak w pewnym momencie postanowiłam wcisnąć ponownie play, i odsłuchać go jeszcze raz od początku. Jakie było wrażenie? Jakbym dostała kamieniem w głowę. Właściwie to ten kawałek był powodem dla którego teraz siedzę przed kompem i uderzam palcami w klawiaturę.
I tu wyjdzie moje lenistwo, gdyż po prostu nie chce mi się pisać o wszystkich utworach, a pominęłam parę innych ulubionych (chociażby Stary i Nowy testament, Extremis malis, extrema remedia, Krew II który ośmielam się porównywać do Sweet Noise czy psychotyczny utwór tytułowy). Jak podkreślam na każdym kroku, nie znam się na niuansach technicznych więc nie będę pisać głupot. Traktuję tą płytkę jako warty uwagi eksperyment muzyczny. Krvavy trzyma poziom od początku do końca.
Na finał kopiuję linka do płyty: 
Download 
żeby nie było: wrzucił sam KRV. Ja tylko podaję dalej.

sobota, 17 grudnia 2011

W końcu zima.

Na szczęście już po tygodniu który minął mi pod znakiem "nie wiem co się dzieje" do tego stopnia że w piątek zapomniałam o istnieniu takiego wynalazku jak telefon. No dobra... oglądałam Kapitana Amerykę oszukując się że napiszę pracę magisterską na temat produkcji Marvela, co można uznać za udany początek weekendu.
Pominę kwestię dzisiejszej wichury, ale naprawdę ucieszyłam się gdy nagle zaczął padać śnieg. Mój pies był już mniej zachwycony. Czy lubię zimę? Nie... lubię wiosnę i koniec lata. Temperatura jest wtedy najbardziej optymalna, nie grożą mi poparzenia słoneczne (siedzenie 8 godzin pod pomnikiem w moim przypadku na pewno nie jest dobrym pomysłem). Zimą jest po prostu ładnie, powietrze wydaje się mniej zanieczyszczone... Nie obejmuje mnie plotkarski news mówiący iż zima postarza kobietę o 4 lata. I tak (rzekomo) wyglądam jak smarkacz i mało kto daje mi 22 lata. Cieszy mnie to. Dłużej mogę zachowywać się infantylnie i stworzyć historię Różowego Paranoika. A czasu coraz mniej.
Stagnacja. Łatwo wpaść, gorzej wypaść z tego stanu. Chyba znowu wezmę tusz i jakiś pędzelek lub piórko... A może wypadało by coś zmienić? Tylko od czego zacząć? Kolejnej zmiany wizerunku (w tym roku)?
Poza tym za tydzień czeka mnie maskarada, podczas której nominuję się pewnie do Oscara i Złotego Globu za najlepszą rolę drugoplanową, a będę zasługiwać co najwyżej na Złotą Malinę. Gdy miałam 7-8 lat święta kojarzyły mi się ze starymi ozdobami choinkowymi mojej babci i pyszną zupą grzybową. Pamiętam to jak przez mgłę. Z czasem święta stały się dla mnie obojętne, a do stołu zasiadam tylko i wyłącznie z szacunku do rodziców. Coraz mniej rozumiałam po co ten cały cyrk i nerwy. Trzeba będzie wypożyczyć jeszcze ze dwa filmy wojenne by jakoś to przeżyć :). Na drugi rok ozdobię choinkę łuskami po nabojach i miniaturkami AK-47.
PS: mam ochotę na Sushi. Niestety nie mam hajsu i osoby towarzyszącej.

piątek, 9 grudnia 2011

Najwyższy czas się w końcu przyznać

Szanowni wszyscy którzy tu wejdą i chce im się przeczytać przynajmniej jedno zdanie, bracia i siostry zaprawdę powiadam wam (prawie jak u Frontside) że jestem pieprzonym tchórzem. O szczegółach nie ma co się rozpisywać. A tak poza tym pogoda sprawia że odechciewa mi się wyjść gdziekolwiek.
W ogóle zauważyłam dziwną rzecz: czy wystarczy napisać słowo "suka" w tytule postu by podnieść sobie oglądalność bloga i nie martwić się o nic, bo wszelkiej maści kozaczenie przez kabel przestało być modne? Prawdę mówiąc spodziewałam się ataku nastoletnich hejtów którzy myślą że wiedzą o świecie wszystko.
Film na weekend: "Jarhead". Poszukuję "Szalonej odwagi". W ogóle półeczka z kinem wojennym w wypożyczalni czeka na odkrycie.

さようなら (to ładniej brzmi)

czwartek, 8 grudnia 2011

Kącik radosnej twórczości prezentuje

Liryczne użalanie się nad sobą część pierwsza.
Ej nie pytaj mnie jak leci
bo przez to tylko sobie przeczysz.
Siedem miesięcy już dawno przeminęło
bezpowrotnie. Co na mnie tak wpłynęło

Że już nawet się nie bronię
to co było i tak w czasie utonie
Już od dawna nie mam na to wpływu
na kolej okoliczności zbiegów.

tak, to co było już dawno przeminęło
Uściślając: wśród wydarzeń zaginęło.
Tak szans się pozbawiam i nadziei
na codzienność, tak wiele nas już dzieli.

さようなら

niedziela, 4 grudnia 2011

"Waiting For The Snow"


Dziś będzie w stylu refleksyjno-pamiętnikarskim/dziennikowym. Godzina 5.30 od środy do piątku oznacza dla mnie poranek. Jest to pora o której zwlekam się z łóżka tworząc połączenia przekleństw o których nawet filozofom się nie śniło. Ta sama pora weekendy jest dla mnie środkiem nocy. Ponieważ od udziału w porannej niedzielnej mszy (jakiejkolwiek innej też) ważniejszy jest dla mnie sen to pozwoliłam sobie wstać o 11.00. Niestety szybko pożałowałam tego że w ogóle otwarłam oczy, a zaraz pożałuję jeszcze bardziej bo ktoś musi wyjść z psem. 
Naprawdę, dzień w którym je się śniadanie o 12.00 nie musi być piękny. Zwłaszcza gdy wieje, pada deszcz a chmury są... ciemnoszare, przecinane przez pomarańczowy pasek nad horyzontem. Czekam na śnieg. Wolę to białe coś gryzące w twarz od deszczu. Lubię chodzić z "terrorystką" na twarzy.Poza tym wtedy ta okolica jest ładna. Oczywiście piękno przemija wraz z odwilżą ale dla tych kilku chwil warto. Przypomniał mi się wypad na cementownię po sylwestrze w ubiegłym roku. Na ten rok nic nie planuję. I tak nic z tego nie wychodzi. Za to wychodzą spontany. Na przykład wypad na cementownię z aparatem po całej nocy nie spania, pojenia się winem i tanim szampanem połączonym z bardzo niezdrową zagrychą. Włączenie VH1 koło 5.00 i siedzenie do 7.20 w kocu, bo dopadły mnie dreszcze i zbliżały się 24 godziny na nogach.
Waiting for the Snow to tytuł piosenki z którą kojarzy mi się ten krótki wypad i której słucham "na pętli", bo jak go włączę to mam problem z wyłączeniem i leci raz za razem. Poza tym ten utwór przypomina mi o tym "poranku", krótkiej włóczędze, samotnym powrocie autobusem, kursie w poszukiwaniu otwartego sklepu, krótkim śnie a raczej czuwaniu bo przez te kilka godzin doskonale wiedziałam co się wokół mnie dzieje i Turnieju Czterech Skoczni oglądanym na Eurosporcie. Czego jeszcze wtedy słuchałam? Może Carpathian Forest? Nie da się dokładnie zapamiętać jednego dnia.
Te zdjęcia przepadły. Zostało kilka deviantowych sztuk zamieszczonych wyżej. Trochę żal, z drugiej strony mam świadomość że nie dało się inaczej. Albo i dało ale ja poszłam na skróty i się posypało. Jak w życiu.
Gdy utwór dobiega końca zamykam oczy. Mój egocentryzm sprawia że zawsze widzę siebie. W śniegu. To jak powracający sen. Ktoś jeszcze takie ma? Mi czasem się śni że lecę.
Kolegę w drodze do szkoły nawiedziły dwa kruki... Niestety nie mam szans by mnie nawiedził dziki wilk. Z resztą to mogło by mieć ciekawe konsekwencje. Muszę się zadowolić widokiem Wilczaka Czechosłowackiego. W ogóle te "rasy pierwotne" są piękne ale trudne do "wychowania". Podobnie jest ze mną: możesz mnie oswoić ale kiedyś natura wilka się odezwie i zniknę szukając nowego stada. Może będę nawoływać przez jakiś czas gdy ktoś odłączy się ode mnie? Dość już tego uzewnętrzniania. Za dużo nostalgii.
Sayonara!
PS: w piątek jest koncert na który mi się nie chce iść... Jak zwykle.
Ech... rozczarowanie. W statystyce lastowej nie mam Carpathian Forest

sobota, 3 grudnia 2011

Ta suka L-Havoc zostaje adwokatem diabła i wybiela Clarksona

Najwyższy z Wysokich sądów, Ławo Przysięgłych/(nie)Szanow(a)ni Ławnicy, Panie prokuratorze i oskarżyciele w imieniu których Pan Występuje, pozostali obrońcy... No dobra dość tych kłamstw o szacunku. Nie chce mi się dłużej ciągnąć tej konwencji więc może przejdę do sedna sprawy przez którą w ogóle zaczęłam się w to bawić.    
Gdy usłyszałam o oskarżeniach które padły w stronę jednego z prowadzących program Top Gear nie wiedziałam czy mam się śmiać czy usiąść i zapłakać nad dzisiejszym światem gdzie wszystko bierze się zbyt poważnie. Zdaję sobie sprawę z faktu że słowa o rozstrzelaniu protestujących pracowników sektora publicznego na oczach ich rodzin mogą wydawać się żenujące/bulwersujące/brutalne gdyby padły z ust kogoś innego niż Jeremy Clarkson.     
Zadaję sobie pytanie jak można traktować w stu procentach na poważnie kogoś kto zasłynął głównie jako felietonista i prowadzący programu motoryzacyjno-rozrywkowego. Powiem więcej: ten felietonista nie szczędzi słów krytyki rządu czy Unii Europejskiej a w swej prostocie wypowiedzi jest w stanie przekazać bardzo wiele a nawet pozostawić człowieka z refleksją ile tej demokracji i wolności słowa pozostało. Czy teraz do siedziby BBC zgłoszą się zbulwersowani jego wypowiedziami obrońcy środowiska? Przypomnę że recenzja autek elektrycznych była dość pozytywna, ale jeden z producentów tych samochodów mógł sobie darować wykłady o lasach równikowych. Czy za nimi przybiegną oskarżyciele o obrazę uczuć religijnych, bo ten podczas wizyty w Ziemi Świętej zdjął bandaż i oświadczył że jego inicjały są identyczne z inicjałami Jezusa Chrystusa? Nie przesadzajmy.     
Podejmę się wątku rozrywkowego, zwracając uwagę na zwariowane eksperymenty motoryzacyjne (limuzyna z Pandy, Cabrio z minivana, przewiezienie krowy na dachu Camaro rocznik '89). Czy naprawdę obrońcy miejsc pracy chcą wylać Clarksona za czarny humor? To niedorzeczne i zakrawa o paranoję.     
Nie zawsze zgadzam się z opiniami Jeremy'ego Clarksona jednak lubię jego styl prowadzenia programów i pisania. Nie irytuje mnie swoją osobą jak Cejrowski który jest teoretycznie obiektywny jako antropolog, jednak trudno oprzeć się wrażeniu że traktuje tzw.: „dzikich” z góry.     
Koniec wywodu.
Sayonara.

środa, 30 listopada 2011

Z wyrazami szacunku....

Skoro już tu jestem to coś napiszę, a ponieważ od pewnego czasu udaję zblazowanego studenciaka czym wyprowadzam z równowagi kogo się da, to będzie krótko.W ogóle to sorry za ton, ale ostatnio wystarczy naprawdę niewiele by wywołać burzę (powtarzam się?).

To, że gdzieś na blogu czy na forach wyrażam swoją opinię i wręcz roszczę sobie prawo do subiektywnej oceny "nie licząc się" z opiniami innych nie oznacza że uważam się za osobę nieomylną, bo takich ludzi najzwyczajniej NIE MA. Wbrew pozorom potrafię przyznać się do błędu i przyznać rację komuś innem, choć nie zawsze przychodzi mi to z łatwością. Po prostu wyrabiam sobie zdanie na podstawie czegośtam i nie widzę przeszkód by gdzieś te swoje przemyślenia (a raczej ten bełkot) zamieścić. KAPISZI?

Koniec apelu.
Sayonara!

piątek, 25 listopada 2011

Rzecz o wiejskim tuningu....

W ubiegłym tygodniu dostałam do wypełnienia ankietę dotyczącą Katowic. Przyznaję że część pytań było dla mnie kompletnie nie do wykonania. Zwróciłam się z tym o pomoc (dzięki!), jednak po wypełnianiu "zbiorowym" można powiedzieć o tym arkuszu: 1. jest szczery, 2. nie można go potraktować na poważnie. Cóż... tak to jest gdy na pytanie o obecną sytuację miasta (jednym słowem) odpowiada się "zawał serca" (właśnie... to dwa słowa).
Dziś dowiedziałam się ile prawdy jest w tych słowach. Ten "zawał serca" jest punktem wyjścia do dalszej części wywodu, gdyż wydawało mi się, że właśnie to mnie czeka gdy... ujrzałam prosty przykład wiejskiego tuningu który powinien być uznany za zbrodnię przeciwko ludzkości. Biedny Enzo Ferrari przewraca się pewnie w grobie. Do sedna...
Chodzę sobie po Katowicach by się dowiedzieć kiedy otwierają pewien sklep (nie, nie jest to monopolowy) i w drodze na przystanek widzę... przecieram oczy ze zdumienia i dalej nie dowierzam... A kiedy uwierzyłam pierwszą rzeczą o której pomyślałam był zawał serca. Stała sobie zaparkowana czarna Corsa z oczojebno zielonymi dodatkami a na bokach widniały... Naklejki Ferrari. Nie mam nic do marki Opel/Vauxhall, jednak uważam że są pewne granice które zostały przekroczone. Jeśli ktoś myślał że to będzie cool to był w poważnym błędzie. Z resztą... może jakaś blachara na to poleci. Cóż... różne są oblicza profanacji. A ludziom nie przetłumaczysz...
Ten widok był dobiciem po kilku dniach naprawdę złego nastroju (to temat na inną notkę). Nawet bardziej irytujące od faktu że pieprzoną "kostkę" brukową postanowili położyć chyba na każdym przystanku w Katowicach i okolicy. Chyba się przesiądę do PKP. Jak miło jest tu wrócić i się znów wyżyć. I pozdrawiam Zuzę za dzisiejszy motyw z bazooką ;) KAAABOOOM!
Spadam na Iron Mana.
PS: wszystko co jest mi potrzebne (noo prawie wszystko)zostało dziś kupione i od jutra zaczynam "pracę" co jest równoznaczne z tym że kończę marudzić. Potem zbieram na inny projekt i mam pytanie w związku z tym: na początek proponujecie (jeśli ktoś to czyta) temperę, olej czy akryl?

piątek, 18 listopada 2011

Mindfuck

Z góry sorry za literówki. Pisane na spontanie i mam nadzieję że wyjdzie z tego kolejny mindfuck, co chyba jednak się nie uda.

Nie obchodzi mnie to  że się powtarzam. Nie tu i nie teraz kiedy ta suka nazywana przeszłością znowu mnie dopada i to w momencie w którym nie powinnam się tym przejmować. Najgorsze jest to że do konfrontacji i tak musi dojść ale nie teraz. Nie jestem jeszcze gotowa na to by w dojrzały sposób wziąć odpowiedzialność za swoje słowa, a raczej próbę utopienia w krytyce za winy o których i tak nikt nie pamięta. Ten zbieg okoliczności złożył się na coś z czego tak łatwo się nie wyplątam, co jest moją specjalnością.
Gdybym teraz miał przeprosić tych, co źle ich traktowałem
Możecie się zgłosić - muszę ponieść karę,
Jedno nas różni - ja o tym myślę stale
A znam takich co są próżni, krzywdzą i jadą dalej*
 Jak na złość jedyna refleksja dotycząca tego urywku jest taka, że ci co są próżni mają w życiu łatwiej. Rozdają ciosy na lewo i prawo by po chwili otrzepać się z kurzu i żyć sobie dalej swoim życiem. Jakiś czas temu jedyną rzeczą która mnie nakręcała była chęć zemsty na mocno określonych celach, a gdy wykonałam pierwszy krok nagle zaczęłam się zadręczać i powtarzać sobie że nie postępuję fair. Pieprzone wyrzuty sumienia znalazły się w mojej głowie z... nie wiem skąd. Może jestem za dobra by odgrywać rolę jędzy, ale mam za dużo na sumieniu by dostać rolę pozytywnego bohatera. Przestałam oceniać innych, bo nie potrafię nawet ocenić siebie.
Dziwne... Od dziecka granica między dobrem a złem jest bardzo wyraźnie nakreślona. To system binarny. 0 - złe, 1 - dobre. Nigdy nie było mowy o czymś co jest pośrodku. Przez te schematy mam problem z analizą i interpretacją jakiegokolwiek zachowania. Może po prostu za dużo o tym myślę i zaczynam świrować...
Marzy mi się De Integro, co jest równie niemożliwe jak cofnięcie czasu.
I tak nocka z głowy, skoro akurat teraz zaczęłam się tym dręczyć, ale pewnie nie sięgnę po długopis i taki zeszyt z wilkiem na okładce zapisany bzdetami jak te wyżej. Sayonara.

__________________________________
AJKS - Pytasz co u mnie.

wtorek, 15 listopada 2011

Wszyscy kochamy Top Gear


Czytając o targach SEMA w Las Vegas (taka duża impreza dla fanów tuningu) trafiłam na stwierdzenie, że wypuszczenie na rynek dużego pick upa jest równie niepoprawne polityczne co żarty Clarksona. W tym momencie zdałam sobie sprawę że gdyby nie Jeremy Clarkson nie chciało by mi się włączać telewizora co poniedziałek o 23.00, by po wysłuchaniu znajomej melodyjki oglądać samochody na które mnie nie stać.
Przyznaję się że w porównaniu do innych jestem neofitką Top Gear, bo oglądam zaledwie od lutego anno domini 2011, jednak z czystym sumieniem mogę stwierdzić kilka faktów. Po pierwsze: ta trójka maniaków potrafi nawet przez pośredni kontakt zarazić swoją miłością do samochodów. Dopiero od niedawna podziwiam samochody. Gdy z okna autobusu dojrzałam Mercedesa SLS AMG, to ostatnią rzeczą jaka mnie interesowała była tożsamość właściciela. Bardziej żałowałam że nie mogę posłuchać jak pracuje V8 ukryty pod maską. Przez kilka sekund usiłowałam podziwiać ten samochód tak, jak niektórzy patrzą na dzieło sztuki w muzeum. I tu się narażę: jakbym miała do wyboru iść do galerii sztuki współczesnej albo do salonu samochodowego, wybrałabym to drugie. Wrażenie estetyczne na pewno byłoby silniejsze.
Po drugie: wspomniana niepoprawność polityczna i cięty, angielski humor. W tym punkcie skupię co najmniej kilka powodów dla których warto oglądać ten program. Pamiętacie odcinek w którym ta trójka wariatów wjechała do Alabamy z głupimi napisami na wozach, a Clarkson przewiózł krowę na dachu... krowy (Chevy Camaro rocznik '89)? Albo gdy podczas drugiej podróży do USA ekspresja Clarksona była tak wielka że pokazał funkcjonariuszowi policji międzynarodowy znak pokoju? Albo puentę odcinka: "spisaliście się na medal, grubasy z Kentucky? Przypomnę świąteczny odcinek, gdzie w Betlejem zamiast Dzieciątka Jezus odnaleźli... Dzieciątko Stig. Nie wspomnę o niewybrednych komentarzach nt. Greenpeace. W którym programie mają jaja by sobie na to pozwolić?
Skoro już jesteśmy przy komentarzach, to macie dwie opcje: obejrzyjcie program lub poszukajcie w sieci. Proponuję to pierwsze, gdyż wyjęte z kontekstu tracą na wartości.
Istotą programu jest nie tylko zwariowana formuła, ale i trzech zwariowanych prowadzących. Maniak prędkości i nerwus Richard Hammond który w rewelacyjny sposób prowadzi programy popularno-naukowe. Gadżeciarz James May, sprawiający wrażenie flegmatyka, który też miał kilka swoich momentów (jak przejażdżka Bugatti Veyronem). I oczywiście facet który nie potrzebuje komentarza, bo i tak cały czas się przewija: Jeremy Clarkson. Ten zlepek nie pasujących do siebie ludzi czyni program różnorodnym i nieprzewidywalnym.
Pisanie o Top Gear można uznać za nieważne jeśli nie wspomni się o kimś jeszcze... Tak jest: wiadomo o nim tylko że nazywa się Stig, a kiedyś grał go kierowca wyścigowy Ben Collins, a w to gustowne wdzianko wbił się kiedyś Michael Schumacher. Kim teraz jest Stig? Oto jest pytanie i powód by oglądać ten program, gdyż zapowiedzi tegoż osobnika są naprawdę interesujące.
Jeżeli mam wskazać jeden element który scala moją rodzinę to jest nim właśnie Top Gear. Tak jest. Nie jakieś tam święto tylko motoshow. Wszyscy kochamy Top Gear.

niedziela, 13 listopada 2011

O polityce nie będzie...

Będzie o naszych cudownych, "wolnych" mediach. Samą ideę Marszu Niepodległości i Blokady nie będę komentować, bo wystarczająco nagrabiłam sobie w tym roku. Chcę zwrócić uwagę na "konsekwencję" w podawaniu przez media prywatne informacji.
Moja familia czerpie informacje z TVN24, podczas gdy ja korzystam z dobrodziejstw internetu i staram się odtwarzać wyłącznie fakt, darując sobie czytanie komentarza. Poza tym powyższa stacja ma charakter głównie opiniotwórczy (czyli tworzący i utrwalający opinie) a zatem jest wręcz nastawiona na manipulację i perswazję, byle żeby tylko wbić coś na siłę do głów.
Sednem tej sprawy jest to, że przedwczoraj wieczorem oficjalna wersja wydarzeń brzmiała "skrajna prawica zdemolowała Warszawę". Wczoraj gdy rzekomi organizatorzy tego całego spędu bydła odcięli się od huliganów, największa opiniotwórcza stacja w kraju, w imię poprawności politycznej zaczęła szukać winnych... po stronie lewicy. Po raz pierwszy od dawna poczułam się obrażona użyciem słowa "lewak". Skąd ta zmiana? Dlaczego nagle odwraca się kota ogonem? W jednym momencie zostałam sprowadzona do bandy radykałów, pomimo że nie mam zamiaru zapędzić się w las w takim stopniu w jakim zrobiła to Ulrike Meinhoff. A tak a propos: jeżeli się jedzie na opinii "pierdolonego szwaba faszysty" który przyjeżdża do Polski tylko po to, by napierdalać polaczków i tym samym utrwalając stereotyp, to Panowie i Panie "redaktorzy" POWINNI ponieść odpowiedzialność za szerzenie ksenofobii i zniesławienie.
Jeżeli ktoś lub grupa ludzi ciesząca się zaufaniem społeczeństwa (wątpliwym, ale jednak) zmienia opinię z dnia na dzień jak chorągiewka, to coś tu jest nie tak... Jeżeli mam coś do powiedzenia, to nie ograniczajcie się do jednej wersji wydarzeń, i szukajcie prawdy, nie idąc na gotowe opinie. Zwłaszcza gdy jak się okazuje stacje TV mają rozdwojenie jaźni. Good Night, And Good Luck

PS.: Sorry za bluzgi.

czwartek, 10 listopada 2011

Dołączę dziś do grupy narzekającej na środki komunikacji miejskiej. Nie mam zamiaru marudzić na fakt że autobusy się spóźniają, czy są rozklekotane. Bardziej chodzi mi o zachowania ludzi podróżujących środkami transportu publicznego. Chcę zaznaczyć że do świętych nie należę i zdarzało mi się naginać czy łamać regulamin autobusu, jednak robię wszystko by nie naruszać niczyjej przestrzeni osobistej, co czasem jest problemem, zwłaszcza gdy w autobusie jest ścisk jak w przysłowiowej puszce sardynek. Do rzeczy...
Po niezbyt trudnej do przeżycia przerwie w weekendzie (pozdro dla ekipy która zniosła moją obecność) wróciłam grzecznie na przystanek autobusowy, gdzie spotkałam koleżankę jeszcze z czasów licealnych, poczekałyśmy na autobus i ruszyłyśmy w drogę powrotną, nadrabiając książkowe zaległości. Wydawało mi się że autobus jedzie wolniej niż powinien, jednak nie marudziłam - dłuższy przejazd = więcej czasu na czytanie. Pomijając niezbyt wygodne miejsce pod tytułem 4 siedzenia, dwa po jednej dwa po drugiej stronie przejażdżka była znośna. Do pewnego momentu...
Przy jednym z kilku centrów handlowych do autobusu wsiadła szlachta zaściankowa, która zaczęła chałturzyć na wszelkie możliwe sposoby. I nie chodzi mi o picie alkoholu, tylko o sposób zachowania przy konsumpcji. Szanowni państwo zaczęli się zachowywać jakby ten autobus był ich własnością, skutecznie odrywając mnie od książki. Już przy wejściu zaznaczyli swoją domniemaną wyższość krzycząc (i tu cytuję): "szlachta rządzi się z tyłu", sugerując konieczność urządzenia barku by na finał wykonać kakofoniczny cover hitu waKACji 2008... W pewnym momencie zrozumiałam dlaczego nie ma powszechnego dostępu do broni.
Sięgając wstecz: przedwczoraj miałam zaszczyt stać obok kolesia który przekrzykiwał moje słuchawki, a drugi mu wtórował śmiejąc się  w równie interesujący sposób, a kilkanaście dni temu wysłuchiwałam o SłIt FoCiAcH nA FeJsBóCzKa i ŻaLu Z pOwOdU nIe KuPieNiA RoOoShOfFyHh BoOoTkOoOfFf.... w pewnym momencie rozmowie dwóch panien zaczął się przysłuchiwać cały autobus, gdyż było to zaprawdę fascynujące słuchowisko... Do tego stopnia że zaczęłam się zastanawiać gdzie byli rodzice?
Zaczyna mnie zastanawiać ile w tych sytuacjach jest marnego performansu a ile głupoty...

środa, 9 listopada 2011

"I ne ma Yahi?"*

Czasem zdarza się tak, że usłyszana historia wywiera na nas tak ogromne wrażenie, że mamy ochotę po prostu przekazać ją dalej, a czasem nawet krzyczeć, by nasze słowa trafiły do jak największej ilości osób. Z książką Theodory Kroeber zetknęłam się przy okazji zajęć i niestety tylko z zadanymi rozdziałami, czego szczerze żałuję i obiecuję nadrobić.
Zapiski zamieszczone w tej książce pokazują nam jakże odmienny od stereotypu  obraz rdzennych mieszkańców Ameryki. Są to ludzie pogodzeni ze swoim losem, żyjący w zgodzie z naturą, z dala od innych toczą spokojne życie. Co pewnie zdziwi niektórych szczep plemienia Yahi nazywany Yana, nawet nie znał obrzędu skalpowania. Sielankowy obraz zostaje przerwany przybyciem białego człowieka i wywołaniem gorączki złota. Rdzenne plemiona zostają pozbawione prawa do swoich ziemi, tracąc tym samym tereny łowieckie. Prowokuje to Indian do kradzieży, na co biali znajdują odpowiedź dokunując kolejnych masakr na Yana.
Niedobitki ukrywają się przez lata, aż w końcu przy życiu pozostaje tylko Ishi. Wygłodzony Indianin zostaje znaleziony przy rzeźniczej farmie, następnie trafia do więzienia a na finał pod oko dwóch antropologów: T.T. Watermana i A.L. Kroebera. Ishi staje się dla nich nie tylko źródłem cennych informacji, ale i przyjacielem. Pod dachem muzeum otrzymuje schronienie, a także pozycję nauczyciela przekazującego wiedzę o swojej technologii, ale dość już streszczania "fabuły".
Rozdziały czyta się w szybkim tempie przewracając kolejne kartki, oczekując następnego zdania, akapitu czy słowa. Styl ułatwia uruchomienie wyobraźni i odtworzenie poszczególnych wydarzeń w głowie, co sprawia że nie tyle oglądamy film, ale i świat Ishi jest dla nas namacalny. Powiem więcej: utożsamiamy się z Ishi. Lubimy go. Na mojej twarzy zagościł szczery uśmiech gdy czytałam o podróży Ishi do jego rodzinnego "kraju". Nie dało się nie polubić człowieka który na zainteresowanie tłumu zareagował krótkim pokazem własnej kultury, a gdy przyszedł czas odjazdu żegnał się ze zgromadzoną widownią mówiąc Ladies and Gentleman! Goodbye! Łezka kręciła się w oku (obawiam się że po lekturze całości byłby to strumień łez) czytając opisy pośmiertnych "formalności".
Zaskakuje nas łatwość z jaką Ishi dostosował się do "naszego" świata, a kradzieże których Yana musieli dokonać są w moich oczach w pełni usprawiedliwione. Czuję szczerą nienawiść do tych, którzy żyli z polowania na Indian i oburzenie iż ludobójcy byli traktowani na równi z bohaterami. Jakież to honorowe napadać bezbronnych ludzi którzy śpią i odcinać im drogę ucieczki. Jakież to bohatersko-estetycze strzelać do dziecka i zmienić broń by ciało ładniej się rozpadało. Czytając takie opisy można poczuć obrzydzenie do własnego koloru skóry, choć Ishi by pewnie nie chciał wywoływać takiego uczucia...
Najbardziej zaskoczyło mnie zrozumienie jakim Ishi obdarzył białych, gdy spojrzał na świat z ich perspektywy, gdy zobaczył że kradzieże były dla nich krzywdzące. To zaskakujące że nie "rozdrapywał" ran i przyznał rację swoim oprawcom. Opis spotkania na rodzinnych ziemiach, sprawił że jeszcze bardziej zaczęłam szanować bohatera książki.

A teraz odeślę Was do lektury. Historia Indianina o nieznanym imieniu, nazywanym Człowiekiem (bo słowo Ishi oznacza właśnie człowieka) z pewnością na długo pozostanie w mojej pamięci.
-------------
*Czy jesteś indianinem? w języku plemienia Yahi

sobota, 5 listopada 2011

5th November

Remember remember the fifth of November
Gunpowder, treason and plot.
I see no reason why gunpowder, treason
Should ever be forgot...
Wszyscy którzy mnie znają wiedzą, że z sentymentem wspominam czasy gdy miałam mniej niż 14 lat. Wtedy wszystko wydawało się prostsze. Nawet to, o czym będę pisać niżej. Nie bez powodu przytoczyłam tu rymowankę o 5 listopada. Skojarzenie tego dnia z pewnym filmem jest moim zdaniem bardzo proste. Wręcz naturalne. Przynajmniej dla mnie, a to dlatego że właśnie z filmu V for Vendetta dowiedziałam się kim był Guy Fawkes i czym był Spisek Prochowy. Nie powiem Wam czy o tym fakcie w ogóle uczy się w szkołach, bo po prostu tego nie pamiętam. A nawet jeśli, to sprawa jest marginalizowana. Z jednej strony to dobra postawa. Zmniejsza się prawdopodobieństwo że jakiś niedojrzały smarkacz zrobi coś, co zakończy się katastrofą.
Kiedyś śniłam o krwawej rebelii, o potężnym przewrocie który oznaczał by oczyszczenie z kolejnych grup dla których liczy się tylko i wyłącznie władza. Budziłam się codziennie rano mając nadzieję że nie zdołam dojść do szkoły. Tak Another Brick in the Wall pt. II było moim hymnem. Szkoła była dla mnie formą ucisku, taką jak Kościół Katolicki. Ten sen w mojej głowie jest wciąż aktualny. A teraz jesteśmy o krok od przewrotu. Niestety, nie o takim przewrocie marzyłam. Zamiast zdecydowanych, widzę oburzonych którzy idą na spacer głównymi ulicami Warszawy na zasadzie: jest protest, jest nas dużo i jest fajnie ale nie wiemy o co nam chodzi.
Zabawniej jest w Wielkiej Brytanii. Co prawda angole wiedzą o co im chodzi, jednak ukrywają się pod maska swojego bohatera - Guya Fawkesa. Są przewrotni, bo kupują chińskie podróbki zamiast licencjonowanych oryginałów. Przez swoją oszczędność przyczyniają się do rozwoju wyzysku na Dalekim Wschodzie. Nie ma to jak konsekwencja. A propos Dalekiego Wschodu: perspektywa nowego dysku twardego do mojego kompa przesunęła się jeszcze bardziej przez powódź w Tajlandii. Ceny komponentów poszły drastycznie w górę. To zadziwiające jak europejczykom pali się grunt pod nogami, z powodu katastrofy ekologicznej na drugim końcu świata. Można bezkarnie śmiać się w twarz zwolenników supremacji białej rasy, co właśnie mam ochotę uczynić. Niestety nie mam w zasięgu ręki osoby o takich poglądach.
Konfrontacja idei z rzeczywistością praktycznie zawsze musi się wiązać z rozczarowaniem. Był czas by do tego przywyknąć, dlatego nie reaguję już tak emocjonalnie na to co widzę.
PS.: loguję się na fejsbuka a on dalej działa! Jest 5 listopada i NIC SIĘ NIE STAŁO!! Idę na sushi z tego powodu.

czwartek, 3 listopada 2011

Shockwave this... Shockwave that...*


Nie wiem ile razy w tym roku pojawi się magiczne słowo Transformers i w jakich kontekstach. Proszę o wybaczenie zboczenia maniaka, bo tematu dziś tylko dotykam, a to za sprawą poleconego kiedyś przez Pana Michała K. projektu o nazwie Shockwave, którym katuję się parę miesięcy a uwielbienie dla tej muzyki nie maleje.
Na początek trochę biografii. Jak podają dostępne źródła, pierwsze demo sterroryzowało ulice miasta Erie w roku 1997. Zamaskowani goście o ksywach Donald Super, Warbux, Firefly, ScrapIron, Biff Justice i Callahan ochrzcili swój pierwszy oficjalny materiał tytułem Warpath. Na mojej twarzy zagościł uśmiech gdy zobaczyłam pozostałe tytuły albumów i poszczególnych utworów. Silna inspiracja Transformers podziałała do tego stopnia że... stwierdziłam krótko: muszę to mieć.
Obawiałam się jednej rzeczy: że zespół gra po linii Enter Shikari. Jakie było moje zaskoczenie gdy usłyszałam agresywny, dynamiczny, klasyczny (to niewłaściwe słowo) hardcore w najczystszej postaci. Powiem więcej: ta muzyka nie tylko idealnie pasuje do sampli wyjętych z kreskówki, ale i oddaje jej klimat. Wbrew pozorom to nie jest infantylna bajeczka, tylko regularna wojna, pomiędzy dwiema zwalczającymi się frakcjami.
Słuchając Ultimate Doom obrazy z kreskówki odżywają w mojej głowie. Aktualnie Divide and Conquer powoduje u mnie przypływ gniewu skierowany w stronę Michaela Baya za zmarnowanie postaci Shockwave'a, bo gdyby miał przynajmniej połowę agresji zespołu... to ludzie marudzili by że Michaś przedobrzył. The Insecticon Syndrome przytłacza ciężarem i... naprawdę mam wrażenie że utwór wykonują Insecticony.
Albumy są tak oldschoolowe jak kreskówka, więc polecam gorąco. Przyznaję że z trudem przychodzi wyciągnięcie mnie na koncert, ale show w wykonaniu tych panów bym nie pogardziła. Niestety pozostaje tylko odpalić Live in Poland.
PS: sorry za chaos. Linka do płyty nie będzie. Znajdźcie sami.
PS2: pełnią szczęścia byłby utwór o tytule Starscream
______________________________________________
*w jednym odcinku tak marudził Starscream. Nie pamiętam dokładnie w którym... jak się upewnię to uzupełnię.

piątek, 28 października 2011

CDN

W dzisiejszych czasach kultury pomasowej i upadającego postmodernizmu literki c.d.n. układające się w zgrabny slogan „ciąg dalszy nastąpi” stały się czymś niezbędnym do życia. Nie interesuje nas sama bajka o Kopciuszku. Chcemy wiedzieć co się stanie z biedną sierotką która poślubiła księcia z bajki. Przesuwamy koniec opowieści w nieskończoność czekając na rozwiązanie męczącej nas zagadki. Inaczej serial nie byłby tak fascynujący a Harry Potter nie liczyłby siedmiu tomów.
Zmieniając temat i zbliżając się do sedna, muszę stwierdzić że lubię improwizację. Zwłaszcza w jednym, szczególnym momencie: gdy nie wiadomo czy mówię na serio czy tylko gram. Albo: czy wypadłam z roli czy rozpoczynam wariację na dany temat. Pozwala to zatrzeć granicę pomiędzy literacką fikcją a rzeczywistością. Upraszczając: nie dowiecie się kiedy moje słowa są zapisem autentycznych przeżyć (oczywiście zwielokrotnionych bo przecież wyznaję wyuczoną regułkę głoszącą „czysty monitoring jest nudny”) a kiedy po prostu ściemniam. Ach te kłamstewka i ich nagromadzenie... Na początku była ich tylko mała sterta. Kolej rzeczy jest taka, że teraz tworzą górę której nie da się zdobyć. Próba wysadzenia w powietrze tej skały zakończy się wielkim odsłonięciem Indywidualnej Wizji, a zatem zaledwie kilka procent mnie. Same śmieci które trzeba posegregować i wyrzucić w imię poprawności politycznej. Mogę też oddać część z nich do skupu i się dorobić.
Czy ktoś potępia sprzedaż swoich wad? A może uzna to za kurewstwo? Jego sprawa. Niektóre słowa i tak trafią w pustkę, bo ja będę setki mil od miejsca w którym widziano mnie ostatnio. Może zabiorę na tą małą wycieczkę parę osób które zdążyło mnie poznać na tyle że wiedzą kiedy zmyślam a kiedy mówię serio.
Kiedyś fascynowały mnie maski. Zachwycałam się tym jak przyłbica wykonana z różnego typu surowców może zmienić mentalność człowieka. My nie potrzebujemy tego aktu. Wystarczy nam tylko przekroczenie drzwi by odegrać swoją rolę a następnie zawrócić i stać się... Performerem. Performans nas prześladuje. Nie jesteśmy w stanie się od niego uwolnić, jednak czasem przypisane nam role stają się nudne i chcemy spróbować czegoś nowego. I tak oto nie chcę dłużej odgrywać roli tej, która użala się nad sobą. Dziś już wiem że najpierw muszę się przygotować na szok termiczny związany z przyjęciem tej roli.
Nie oglądanie się za siebie ma bardzo poważną zaletę. Nawet jeżeli coś schrzanisz albo zachowasz się jak pospolita szmata, to nie zadręczasz się tym do końca życia. Po prostu uznajesz że tak trzeba było zrobić i porzucasz ten wątek raz na zawsze. Nie robisz bilansu ofiar i strat udając że masz czyste sumienie a z czasem zapominasz o zdarzeniu. Przeklęta intertekstualność wdarła mi się do świadomości i nie sposób jej wygonić. I w tym momencie zdałam sobie sprawę z faktu iż już nie ma co upaść. Jeżeli upadnie postmodernizm będziemy mogli zacząć skakać sobie do gardeł bo już nie będzie co obalać, a cywilizacji od nowa nie zbudujemy. Najwyżej dopadnie nas przeszłość.
Coś na ten temat wiem. Całe życie uczę się nowych ról które trzeba odegrać w określonym czasie, zmieniam maski, wracam do tych porzuconych... A tak naprawdę uciekam przed przeszłością. Nie chcę jej zmieniać, bo na podejmowanie decyzji jest już zdecydowanie za późno tylko odciąć raz na zawsze. Niestety nie jest to proste, bo przez zbiór powiązań ta suka i tak mnie pewnego dnia znajdzie i dopadnie. Droga prowadzi donikąd ale jest na tyle ciekawa że postanowiłam brnąć dalej...
...Mam nadzieję że kiedyś kogoś na niej znajdę. Chyba tysiąc razy myślałam nad tym spotkaniem. Kolejna urojona rozmowa do kolekcji. Podczas tej symulacji zastanawiałam się jakie były by moje słowa. Nie raz i nie dwa szukałam odpowiedniej reakcji. Teraz wiem, że jedyną reakcją byłby delikatny uśmiech i szybko rzucone „cześć” wyrażające zarówno „witaj” jak i „żegnaj”. Żegnaj, bo osoby którą znałeś/aś już nie ma i za Twoją sprawą stała się tym kim jest.
KONIEC

środa, 26 października 2011

KĄCIK RADOSNEJ TWÓRCZOŚCI

 TO CO WIDZICIE PONIŻEJ POTRAKTUJCIE JAKO PRÓBKĘ  BARDZO AMATORSKIEGO PISARSTWA ;))
To dziwne uczucie gdy w tekstach odnajdujesz metaforę swoich wszystkich lęków i paranoi. Zwłaszcza gdy koszmar zaczyna śnić ci się na jawie, i nie wiesz co masz zrobić. Brzytwa może okazać się ostatnią deską ratunku, dlatego tak łatwo jest nam za nią złapać. Nie ma wojny bez ryzyka? raczej: nie ma życia bez ryzyka. A jednak z tak ogromnym trudem przychodzi nam zrobienie kroku w stronę przyszłości. Tworzy nas zarówno przeszłość jak i teraźniejszość. Proces twórczy nie ma końca.
Nikt nie obiecywał że będzie łatwo, jednak mimo wszystko gdzieś pozostaje ból i poczucie niesprawiedliwości bo w kontrakcie nie mieliśmy zapisanego znoszenia upokorzeń. Jedni mówią, by otworzyć się na innych. Inni nie mają zaufania. Tracili je z dnia na dzień, słuchając niewybrednych opinii. Musieli znosić ciosy. Z czasem krew zamieniła się w strupy, a te z kolei w pancerz, pod którym zostały blizny. Pamiątka na całe życie.
Blizny mają to do siebie, że skóra w miejscu dawnych ran nie jest tak wytrzymała. Zdecydowanie łatwiej jest je naruszyć i gotowe... znów leje się krew. Cieszycie się? Lubicie przecież krew. Jesteście wampirami karmiącymi się ludzkimi emocjami, więc krew też Wam powinna smakować.
Zawieszenie. Gdzieś pomiędzy równoległymi wszechświatami (uwielbiam to określenie, szkoda że je nadużywam, bo mi się szybko znudzi). A może po prostu gdzieś pomiędzy świadomością i podświadomością. Czasem nie daję dojść do słowa tej drugiej. Systematycznie skracam czas snu, jednak wtedy dochodzą do głosu demony przeszłości... Mają w zwyczaju objawiać się w środku nocy, by w brutalny sposób wyrwać mnie z imitacji snu. Jeden ma na imię Strach Przed Utratą I Odrzuceniem. Drugi to mały biały kotek o czerwonych oczkach. Zadziwiające jak upiornie wygląda zwierzę albinos. Trzeci oznacza lęk przed nowym, a czwarty przychodzi w sytuacjach krytycznych.
Jeszcze jest jeden. Zrzuca mnie ze skał, a raczej podbiera mi kamienie i uniemożliwia wspięcie się wyżej. Przejście do realnego świata nie jest bolesne. Tylko niespokojne. Upadek już nie boli. Czerwony pancerz jest wytrzymały i idealnie amortyzuje siłę uderzenia. Pozostaje tylko otrzepać się z kurzu by iść przed siebie.
Kłamano mówiąc że wystarczy zamknąć oczy by świat przestał istnieć. Właśnie je zamknęłam na moment. Przez zamknięte powieki widziałam zarys głośników i komputera. Wyłączyłam jeden zmysł ale pozostały inne, dające świadectwo istnienia świata. A czym jest świat?
Patrząc na drzwi klasy biznesowej, w obcy świat, gdzie nawet szkolenia stają się namiastką wytwornych bankietów za którymi kryje się cierpienie setek, jak nie milionów istot.” Tu należy zadać sobie pytanie czy naprawdę mnie to obchodzi. Odpowiedź prawidłowa: nie. „Zastanawiam się co mnie tu trzyma. A co mnie tu sprowadziło? Tak. To dwie inne rzeczy. Uwiodła mnie propozycja szansy, a trzyma... spokój”. Wstydzę się swoich słów nabazgranych na rewersie Kwestionariusza który powinien znaleźć się w niszczarce. Kręci mnie taka konwencja i nic z tym nie zrobię. Właściwie kiedy to było? Dwa lata temu?
Nie zmieniło się jedno. Wciąż roją mi się w głowie rozmowy do których nie doszło. Nie rozumiem co miałam na myśli pisząc o zagłuszaniu bólu niemym krzykiem. Chyba wydawało mi się że fajnie to brzmi... Jedno pozostało bez zmian.
Dobijająca jest świadomość, że sama sobie stworzyłam toksynę w której tonę i nie mam szans na pomoc z zewnątrz. Sama sobie odebrałam tą opcję. Wszystko wybudowałam sama. Od fundamentów. Stworzyłam hermetyczny basen, którego wnętrze zostało wypełnione trującą cieczą i skoczyłam na główkę. Tak po prostu. Obrót i niemiły szok, bo nie wyczuwam gruntu pod nogami. Zaczynam tonąć. Trucizna zjada mnie od środka. Próbuję się wydostać z tej pułapki ale nie daję rady. Zero szans na wyjście. Próbuję zanurkować. Cztery minuty na bezdechu. Komentarz: kicz i grafomania.
Nie rozumiem siebie. Kiedyś z całą świadomością i konsekwencją twierdziłam że złamane serce boli mniej niż odrzucenie. Teraz mam wątpliwości. Mam się czym zadręczać, co do niczego nie prowadzi, dlatego mówię pas.

Porcja wywodu studenciaka...

Sam tytuł jest moim zdaniem bez sensu ale nie chce mi się go poprawiać (pisałam że Havocowa z natury jest leniwa?). Nie wiem czego się oczekuje po takim tytule. Może opowieści o tym jak po poniedziałkowej wpadce miałam sobie do powiedzenia tylko Olka, ty debilko, czy tego że w pokoju mam taki bajzel (i zero chęci by posprzątać) że zaczęłam już gubić kserówki a w szafce na stertach teczek i segregatorów leżą moje osobiste dzienniki + czapka którą "ukradłam" Panu 303 i rozpisywaniu się jaka to jestem zajebista z tego powodu... Ej a gdzie jest reszta moich czapek?
Ponieważ nie chce mi się przechodzić płynnie do sedna sprawy to walnę ni z gruchy ni z pietruchy lub jak kto woli: prosto z mostu. Czytając tekst M. Harrisa Krowy, świnie, wojny i czarownice. Zagadki kultury zaczął mnie trafiać szlag, opcjonalnie krew mnie zalała. Na dodatek była to wyjątkowo niebezpieczna mieszanka krwi i żółci co daje w konsekwencji jad którego muszę się jakoś pozbyć, dlatego przyczłapałam z tym tutaj.
Tekstu nie będę streszczać szczegółowo i nie będę obwiniać autora za umieszczenie czegoś co jest wynikiem jego obserwacji, a nawet chciałabym mu podziękować za  sprowokowanie mnie do przeczytana kilku innych tekstów, jednak w konsekwencji obaliłam swój ostatni mit... Obserwacja była niestety bolesna: kobiety w większości przypadków z góry skazane są na przegraną tak zwanej wojny płci. Winne są temu uwarunkowania kulturowe. 
Jeżeli kogoś chcę tu zjechać to miłe Panie Przedszkolanki, których nazwisk i tak nie pamiętam. Zjechanie jest tu równoznaczne z zarzutem o nierówne traktowanie dziewczynek i chłopców, gdyż dziewczynki mogły bawić się jedynie kuchenką handmade a chłopcy mieli do dyspozycji całkiem przyjemny miły warsztat. Ile razy lądowałam w kącie? nie pamiętam... byłam dzieckiem, ale kąt jest najlepiej zapamiętanym przeze mnie miejscem. Innym szokiem był zakaz udziału kobiet w pojedynkach rycerskich...
Kolejnym punktem jest sytuacja kobiet w wojsku amerykańskim. Nie spodziewałam się tu sytuacji jak z G.I. Jane, ale też nie byłam gotowa na konfrontację z Córką generała w wersji live. Równouprawnienie nie dopadło siły napędowej ludzkości kraju uchodzącego za kolebkę demokracji i równości. Gwałty są normą a ceną za milczenie jest opłacenie studiów. Tak to jest gdy do woja bierze się wspomnianych już kiedyś zapyziałych rednecków z południa z ilorazem inteligencji równym 0. 
Najlepsze zostawiam na koniec. Naprawdę słuchając o słynnych Izraelskich Siłach Obronnych spodziewałam się absolutnie powszechnego  poboru i potwierdzenia faktu że na front idzie każdy bez względu na płeć. I tu niemiłe rozczarowanie: wiele kobiet nie dostaje się do woja bo są gorzej wykształcone, nie przechodzą testów sprawnościowych, służba kobiet jest zdecydowanie krótsza niż służba mężczyzn, kobiety mają gorszą broń (cięższą i o mniejszym zasięgu)... To oczywiście nie wszystkie powody... ale mit padł niczym w Pogromcach mitów.
Przez moment odzyskałam wiarę w świat czytając o terrorystkach, jednak i tu znalazłam degradację. w skrócie: kobiety są brutalniejsze bo muszą się popisać. I tak chyba jest w każdej sytuacji.



sobota, 22 października 2011

Władca Pierścieni, Reż.: Peter Jackson





Jeżeli mam wybrać film życia, bez mrugnięcia okiem wskazuję na Władcę Pierścieni. Do obrazu Petera Jacksona wracam co najmniej raz do roku, a gdy byłam młodsza moja mam żartowała że uczę się dialogów na pamięć... i w sumie większość znałam na pamięć. I tak od dziewięciu lat ;) Ponieważ padły już mocne słowa film życia to trzeba wziąć odpowiedzialność za to co się mówi (hahah) i właśnie dlatego potraktuję sagę jako jeden film. Jest jeszcze jedna kwestia: nie mam zamiaru się ograniczać do kinowych wersji filmów. Tak tak... będę chrzanić o wersji reżyserskiej filmu.

I to na początek tyle. Miałam to rozbić na kilka notek, ale Havocowa jest z natury leniwa więc jej się nie chce.  Poza tym jestem chora, mam katar, kaszel i helikopter w głowie a moim jedynym celem jest postawienie się na nogi do poniedziałku bo bez kawy z Gołębnika nie wytrzymam dłużej niż 2 dni ;)) Co za kłamstwo.
Hobbita wypożyczyłam z gimnazjalnej biblioteki w pierwszej klasie. Znalezienie czasu na czytanie literatury popularnej nie było wtedy problemem, poza tym leżałam chora. Jakiś czas później w ramach akcji "by nie być na lekcjach" poszliśmy na Dwie wieże. Z kina wyszłam oczarowana filmem i kilka dni później nadrabiałam pierwszą część, czytałam kolejne tomy Władcy... polowałam na Silmarillion  i czekałam na Powrót króla tak jak teraz oczekuję Hobbita. Schorzenie maniaka.
Zarówno film jak i książki stały się dla mnie źródłem inspiracji a także jedną wielką aluzją do rzeczywistości. Niektórzy gdy mają problem otwierają Pismo Święte. Ja ratowałam się wybranymi fragmentami z książek Tolkiena. Filmy oglądałam z różnych powodów: gorszy dzień, świetny dzień przyjaciel mnie wystawił...
Nie lubię się uzewnętrzniać więc powinnam zakończyć tu temat, jednak sytuacja wydarzyła się dwukrotnie i dotyczy tej samej osoby. Za pierwszym razem odgrzałam Powrót króla. Najbardziej zapamiętałam fragment w którym Frodo mówi o braku możliwości powrotu do normalności. Zbyt dosłownie potraktowałam te słowa i wpadłam w stagnację na kilka miesięcy, ale tak to już jest z przewrażliwionymi histeryczkami, a przed tym zdarzeniem padły mocne słowa o zaufaniu itd. Dokładnie rok i trzy miesiące później sytuacja się powtórzyła. Z tą różnicą że gdy słuchałam o porzuconych wątkach dawnego życia zupełnie inaczej potraktowałam te słowa. Już nie chciałam wracać do przeszłości (z resztą i tak nie ma do czego) i złudzeń.
Któregoś dnia powiedziałam sobie: było miło ale trzeba się pożegnać i iść swoją drogą z tak prostego powodu jakim jest oszczędzenie sobie rozczarowań i bólu (do masochistów się nie zaliczam).
 Nie chce mi się przytaczać większej ilości przykładów. Poza tym jedno uzewnętrznienie się na blogu styknie.
Ta notka ssie.

sobota, 15 października 2011

Powtórka z rozrywki.

TVN chyba postanowił na dobre zmienić profil i wesprzeć ekoterrorkę. Dobra: teraz pięć minut dla hejterów którzy zarzucą mi polaczkowatość i to, że wrzucam wszystkich ekologów do jednego wora. Otóż: nie, nie jestem polaczkiem i wkurwia mnie rzucanie petów i całej reszty śmieci na chodnik. Wkurza mnie pozbywanie się gumy do żucia z obcasów, smarkateria która drze mordy bez większego celu i rozbijające butelki o mur a widok futer na modelkach przyprawia mnie o mdłości.
Coraz bardziej irytują mnie ekoorganizacje które nagle w XX wieku doznały olśnienia że musimy się opamiętać bo niszczymy planetę i giną przez nas kolejne gatunki... cóż: prawa ewolucji. Człowiek wciąż pozostaje zwierzęciem i nawet kultura (opcjonalnie cywilizacja) tego nie zmieni. Dotyczą nas te same prawa natury. Tylko że pewna banda tchórzów dorwała się do głosu. Boimy się że coś przyjdzie i zniszczy nasz cudowny, poukładany świat. Koniec z bełkotem, do rzeczy.
Naprawdę nie miałabym nic przeciwko akcjom ratowania lasów deszczowych czy pandy wielkiej, jednak stało się coś niepokojącego: ekolodzy zaczęli mi przypominać organizację terrorystyczną, podzieloną na kilka sekcji. Pierwsza z nich zajmuje się propagandą w mediach, nakłaniając do eko-życia, czyt.: nie szczepienia dzieci na choroby zakaźne bo szczepionki osłabiają układ immunologiczny, dawanie dziecka matce zaraz po porodzie bo wtedy wytwarzają się więzi... niedługo doczekamy się sprzeciwu wobec cesarskich cięć bo to nienaturalne ;) A w sytuacji krytycznej... no właśnie. Obrońcy życia się z nim nie liczą. Gratulacje.
Punkt drugi: natrafiłam na artykuł, mówiący o sukcesie propagandy. Rodzice powtarzają za "ulotką" hasło "mleko jest dla cieląt" i o jego rzekomej szkodliwości dla dzieci. Otóż: laktoza jest potrzebna i mleko dostarcza jej najwięcej. Wiadomo, że nie to z kartonu ze sklepu bo to wyrób w którym można badać zawartość mleka w mleku. Tak, wiem że niektóre osoby tej laktozy nie przyswajają. Lubię mleko sojowe. Lubię wegetariańskie jedzonko, jednak nie lubię gdy ktoś zarzuca mi nazizm bo jem mięso i gdy wmawia mi że Toyota Prius jest fajna bo ma napęd hybrydowy i dzięki temu ratuję świat. Litości...
Pominę radykalne akcje w stylu: podpalanie rzeźni czy napinka/propaganda na portalach społecznościowych. Od radykalizmu do fanatyzmu a w konsekwencji do totalitaryzmu jest bardzo krótka droga i z czasem staniecie się piewcami jedynej słusznej drogi życia a na tych którzy się na to nie zgodzą będzie czekać rzeźnia.

czwartek, 13 października 2011

9. The Hurt Locker: w pułapce wojny, reż.: Kathryn Bigelow, rok: 2008


Z pamiętnika hipokrytki: rok temu nie napisałabym dobrej opinii o tym filmie. Rok temu w ogóle nie obejrzałabym tego filmu. Wymówką było hasło: nie lubię filmów wojennych. Słaba opcja, zwłaszcza że nie traktuje on stricte o wojnie. Wtedy uroiłam sobie że to film propagandowy i dlatego zgarnął Oscary, wygrywając z Avatarem który lubię, ale nie wpłynął on na moje życie. Tematu życia prywatnego Camerona i Bigelow nie chce mi się poruszać. Zostawię tą robotę dla redakcji pudlów i innych serwisów plotkarskich. Dodam tylko że opcja propaganda odpada. Ministry, czyli trzy utwory zespołu który najchętniej zobaczyłby Busha w trumnie. Z dobiciem pod tytułem Khyber Pass.
Podoba mi się fakt że żołnierz jest tylko człowiekiem. Ma swoje wady i zalety a nie jak w przypadku polskiego podejścia gdzie żołnierz składa się tylko ze zdehumanizowanej idei. Sam przestaje być człowiekiem. I pewnie teraz wszyscy sobie myślą:[SPOILER] ty idiotko, przecież Will James utożsamia wszystkie te cechy. Przecież on wrócił do Iraku...[/SPOILER] No wrócił. A teraz posłuchajcie mojego wyjaśnienia: James daleki jest od ideału. To uzależniony od adrenaliny wariat i zarazem geniusz. Wrócił do Iraku bo zabiły by go płatki śniadaniowe. Gość jest pracocholikiem, wykonującym dość nietypowy, nieprzypisany do tego schorzenia zawód. Ma w dupie rozkazy i rady Sanborna (odpowiedź środkowym palcem na polecenie założenia słuchawek), pod łóżkiem trzyma arsenał komponentów potrzebnych do stworzenia bomby, jednocześnie opiekuje się kumplami (pojedynek na pustyni) a także jest gotów ponieść odpowiedzialność za swoje błędy. I słucha regularnie Ministry, na przekór Armii ;) Wszystko to sprawia, że hasło "wojna to narkotyk" idealnie oddaje zawartość filmu.
James to tylko jedna z wielu osobowości w filmie. Wszyscy zostali potraktowani szczątkowo, tak byśmy nie mieli szans się do nich przywiązać czy polubić. Zupełnie jak na wojnie. A skoro już przy klimacie wojny jesteśmy: Irak jest wyczuwalny i to bardzo. To nie tylko bezpieczny teren bazy. To też pustynia i ulice Bagdadu. Jest duszno. I jeszcze ta muzyka.... Tak. Marco Beltrami i Buck Sanders zrobili kilka dark ambientów do filmu. Wartość muzyki - dla większości asłuchalna, jednak idealnie uzupełnia film.
Czasem doznawałam wstrząsu: scena faceta z pasem śmierci, czy dzieciak z zaszytą bombą w brzuchu robią wrażenie. Bardzo szokujące. Zwłaszcza gdy nie wiemy czy to zaprzyjaźniony Beckham czy ktoś inny.
Może to nie jest typowy film wojenny ale podoba mi się ukazanie kilku postaw żołnierzy wobec konfliktu zbrojnego, umieszczonego tak blisko w czasie, co sprawia że dystans pomiędzy nami a wojną jest mniejszy. Zwlekałam, broniłam się przed filmem rękami i nogami. W sumie jedyna rzecz której nie było warto robić, tylko po prostu włączyć film i dać się wciągnąć.