piątek, 28 października 2011

CDN

W dzisiejszych czasach kultury pomasowej i upadającego postmodernizmu literki c.d.n. układające się w zgrabny slogan „ciąg dalszy nastąpi” stały się czymś niezbędnym do życia. Nie interesuje nas sama bajka o Kopciuszku. Chcemy wiedzieć co się stanie z biedną sierotką która poślubiła księcia z bajki. Przesuwamy koniec opowieści w nieskończoność czekając na rozwiązanie męczącej nas zagadki. Inaczej serial nie byłby tak fascynujący a Harry Potter nie liczyłby siedmiu tomów.
Zmieniając temat i zbliżając się do sedna, muszę stwierdzić że lubię improwizację. Zwłaszcza w jednym, szczególnym momencie: gdy nie wiadomo czy mówię na serio czy tylko gram. Albo: czy wypadłam z roli czy rozpoczynam wariację na dany temat. Pozwala to zatrzeć granicę pomiędzy literacką fikcją a rzeczywistością. Upraszczając: nie dowiecie się kiedy moje słowa są zapisem autentycznych przeżyć (oczywiście zwielokrotnionych bo przecież wyznaję wyuczoną regułkę głoszącą „czysty monitoring jest nudny”) a kiedy po prostu ściemniam. Ach te kłamstewka i ich nagromadzenie... Na początku była ich tylko mała sterta. Kolej rzeczy jest taka, że teraz tworzą górę której nie da się zdobyć. Próba wysadzenia w powietrze tej skały zakończy się wielkim odsłonięciem Indywidualnej Wizji, a zatem zaledwie kilka procent mnie. Same śmieci które trzeba posegregować i wyrzucić w imię poprawności politycznej. Mogę też oddać część z nich do skupu i się dorobić.
Czy ktoś potępia sprzedaż swoich wad? A może uzna to za kurewstwo? Jego sprawa. Niektóre słowa i tak trafią w pustkę, bo ja będę setki mil od miejsca w którym widziano mnie ostatnio. Może zabiorę na tą małą wycieczkę parę osób które zdążyło mnie poznać na tyle że wiedzą kiedy zmyślam a kiedy mówię serio.
Kiedyś fascynowały mnie maski. Zachwycałam się tym jak przyłbica wykonana z różnego typu surowców może zmienić mentalność człowieka. My nie potrzebujemy tego aktu. Wystarczy nam tylko przekroczenie drzwi by odegrać swoją rolę a następnie zawrócić i stać się... Performerem. Performans nas prześladuje. Nie jesteśmy w stanie się od niego uwolnić, jednak czasem przypisane nam role stają się nudne i chcemy spróbować czegoś nowego. I tak oto nie chcę dłużej odgrywać roli tej, która użala się nad sobą. Dziś już wiem że najpierw muszę się przygotować na szok termiczny związany z przyjęciem tej roli.
Nie oglądanie się za siebie ma bardzo poważną zaletę. Nawet jeżeli coś schrzanisz albo zachowasz się jak pospolita szmata, to nie zadręczasz się tym do końca życia. Po prostu uznajesz że tak trzeba było zrobić i porzucasz ten wątek raz na zawsze. Nie robisz bilansu ofiar i strat udając że masz czyste sumienie a z czasem zapominasz o zdarzeniu. Przeklęta intertekstualność wdarła mi się do świadomości i nie sposób jej wygonić. I w tym momencie zdałam sobie sprawę z faktu iż już nie ma co upaść. Jeżeli upadnie postmodernizm będziemy mogli zacząć skakać sobie do gardeł bo już nie będzie co obalać, a cywilizacji od nowa nie zbudujemy. Najwyżej dopadnie nas przeszłość.
Coś na ten temat wiem. Całe życie uczę się nowych ról które trzeba odegrać w określonym czasie, zmieniam maski, wracam do tych porzuconych... A tak naprawdę uciekam przed przeszłością. Nie chcę jej zmieniać, bo na podejmowanie decyzji jest już zdecydowanie za późno tylko odciąć raz na zawsze. Niestety nie jest to proste, bo przez zbiór powiązań ta suka i tak mnie pewnego dnia znajdzie i dopadnie. Droga prowadzi donikąd ale jest na tyle ciekawa że postanowiłam brnąć dalej...
...Mam nadzieję że kiedyś kogoś na niej znajdę. Chyba tysiąc razy myślałam nad tym spotkaniem. Kolejna urojona rozmowa do kolekcji. Podczas tej symulacji zastanawiałam się jakie były by moje słowa. Nie raz i nie dwa szukałam odpowiedniej reakcji. Teraz wiem, że jedyną reakcją byłby delikatny uśmiech i szybko rzucone „cześć” wyrażające zarówno „witaj” jak i „żegnaj”. Żegnaj, bo osoby którą znałeś/aś już nie ma i za Twoją sprawą stała się tym kim jest.
KONIEC

środa, 26 października 2011

KĄCIK RADOSNEJ TWÓRCZOŚCI

 TO CO WIDZICIE PONIŻEJ POTRAKTUJCIE JAKO PRÓBKĘ  BARDZO AMATORSKIEGO PISARSTWA ;))
To dziwne uczucie gdy w tekstach odnajdujesz metaforę swoich wszystkich lęków i paranoi. Zwłaszcza gdy koszmar zaczyna śnić ci się na jawie, i nie wiesz co masz zrobić. Brzytwa może okazać się ostatnią deską ratunku, dlatego tak łatwo jest nam za nią złapać. Nie ma wojny bez ryzyka? raczej: nie ma życia bez ryzyka. A jednak z tak ogromnym trudem przychodzi nam zrobienie kroku w stronę przyszłości. Tworzy nas zarówno przeszłość jak i teraźniejszość. Proces twórczy nie ma końca.
Nikt nie obiecywał że będzie łatwo, jednak mimo wszystko gdzieś pozostaje ból i poczucie niesprawiedliwości bo w kontrakcie nie mieliśmy zapisanego znoszenia upokorzeń. Jedni mówią, by otworzyć się na innych. Inni nie mają zaufania. Tracili je z dnia na dzień, słuchając niewybrednych opinii. Musieli znosić ciosy. Z czasem krew zamieniła się w strupy, a te z kolei w pancerz, pod którym zostały blizny. Pamiątka na całe życie.
Blizny mają to do siebie, że skóra w miejscu dawnych ran nie jest tak wytrzymała. Zdecydowanie łatwiej jest je naruszyć i gotowe... znów leje się krew. Cieszycie się? Lubicie przecież krew. Jesteście wampirami karmiącymi się ludzkimi emocjami, więc krew też Wam powinna smakować.
Zawieszenie. Gdzieś pomiędzy równoległymi wszechświatami (uwielbiam to określenie, szkoda że je nadużywam, bo mi się szybko znudzi). A może po prostu gdzieś pomiędzy świadomością i podświadomością. Czasem nie daję dojść do słowa tej drugiej. Systematycznie skracam czas snu, jednak wtedy dochodzą do głosu demony przeszłości... Mają w zwyczaju objawiać się w środku nocy, by w brutalny sposób wyrwać mnie z imitacji snu. Jeden ma na imię Strach Przed Utratą I Odrzuceniem. Drugi to mały biały kotek o czerwonych oczkach. Zadziwiające jak upiornie wygląda zwierzę albinos. Trzeci oznacza lęk przed nowym, a czwarty przychodzi w sytuacjach krytycznych.
Jeszcze jest jeden. Zrzuca mnie ze skał, a raczej podbiera mi kamienie i uniemożliwia wspięcie się wyżej. Przejście do realnego świata nie jest bolesne. Tylko niespokojne. Upadek już nie boli. Czerwony pancerz jest wytrzymały i idealnie amortyzuje siłę uderzenia. Pozostaje tylko otrzepać się z kurzu by iść przed siebie.
Kłamano mówiąc że wystarczy zamknąć oczy by świat przestał istnieć. Właśnie je zamknęłam na moment. Przez zamknięte powieki widziałam zarys głośników i komputera. Wyłączyłam jeden zmysł ale pozostały inne, dające świadectwo istnienia świata. A czym jest świat?
Patrząc na drzwi klasy biznesowej, w obcy świat, gdzie nawet szkolenia stają się namiastką wytwornych bankietów za którymi kryje się cierpienie setek, jak nie milionów istot.” Tu należy zadać sobie pytanie czy naprawdę mnie to obchodzi. Odpowiedź prawidłowa: nie. „Zastanawiam się co mnie tu trzyma. A co mnie tu sprowadziło? Tak. To dwie inne rzeczy. Uwiodła mnie propozycja szansy, a trzyma... spokój”. Wstydzę się swoich słów nabazgranych na rewersie Kwestionariusza który powinien znaleźć się w niszczarce. Kręci mnie taka konwencja i nic z tym nie zrobię. Właściwie kiedy to było? Dwa lata temu?
Nie zmieniło się jedno. Wciąż roją mi się w głowie rozmowy do których nie doszło. Nie rozumiem co miałam na myśli pisząc o zagłuszaniu bólu niemym krzykiem. Chyba wydawało mi się że fajnie to brzmi... Jedno pozostało bez zmian.
Dobijająca jest świadomość, że sama sobie stworzyłam toksynę w której tonę i nie mam szans na pomoc z zewnątrz. Sama sobie odebrałam tą opcję. Wszystko wybudowałam sama. Od fundamentów. Stworzyłam hermetyczny basen, którego wnętrze zostało wypełnione trującą cieczą i skoczyłam na główkę. Tak po prostu. Obrót i niemiły szok, bo nie wyczuwam gruntu pod nogami. Zaczynam tonąć. Trucizna zjada mnie od środka. Próbuję się wydostać z tej pułapki ale nie daję rady. Zero szans na wyjście. Próbuję zanurkować. Cztery minuty na bezdechu. Komentarz: kicz i grafomania.
Nie rozumiem siebie. Kiedyś z całą świadomością i konsekwencją twierdziłam że złamane serce boli mniej niż odrzucenie. Teraz mam wątpliwości. Mam się czym zadręczać, co do niczego nie prowadzi, dlatego mówię pas.

Porcja wywodu studenciaka...

Sam tytuł jest moim zdaniem bez sensu ale nie chce mi się go poprawiać (pisałam że Havocowa z natury jest leniwa?). Nie wiem czego się oczekuje po takim tytule. Może opowieści o tym jak po poniedziałkowej wpadce miałam sobie do powiedzenia tylko Olka, ty debilko, czy tego że w pokoju mam taki bajzel (i zero chęci by posprzątać) że zaczęłam już gubić kserówki a w szafce na stertach teczek i segregatorów leżą moje osobiste dzienniki + czapka którą "ukradłam" Panu 303 i rozpisywaniu się jaka to jestem zajebista z tego powodu... Ej a gdzie jest reszta moich czapek?
Ponieważ nie chce mi się przechodzić płynnie do sedna sprawy to walnę ni z gruchy ni z pietruchy lub jak kto woli: prosto z mostu. Czytając tekst M. Harrisa Krowy, świnie, wojny i czarownice. Zagadki kultury zaczął mnie trafiać szlag, opcjonalnie krew mnie zalała. Na dodatek była to wyjątkowo niebezpieczna mieszanka krwi i żółci co daje w konsekwencji jad którego muszę się jakoś pozbyć, dlatego przyczłapałam z tym tutaj.
Tekstu nie będę streszczać szczegółowo i nie będę obwiniać autora za umieszczenie czegoś co jest wynikiem jego obserwacji, a nawet chciałabym mu podziękować za  sprowokowanie mnie do przeczytana kilku innych tekstów, jednak w konsekwencji obaliłam swój ostatni mit... Obserwacja była niestety bolesna: kobiety w większości przypadków z góry skazane są na przegraną tak zwanej wojny płci. Winne są temu uwarunkowania kulturowe. 
Jeżeli kogoś chcę tu zjechać to miłe Panie Przedszkolanki, których nazwisk i tak nie pamiętam. Zjechanie jest tu równoznaczne z zarzutem o nierówne traktowanie dziewczynek i chłopców, gdyż dziewczynki mogły bawić się jedynie kuchenką handmade a chłopcy mieli do dyspozycji całkiem przyjemny miły warsztat. Ile razy lądowałam w kącie? nie pamiętam... byłam dzieckiem, ale kąt jest najlepiej zapamiętanym przeze mnie miejscem. Innym szokiem był zakaz udziału kobiet w pojedynkach rycerskich...
Kolejnym punktem jest sytuacja kobiet w wojsku amerykańskim. Nie spodziewałam się tu sytuacji jak z G.I. Jane, ale też nie byłam gotowa na konfrontację z Córką generała w wersji live. Równouprawnienie nie dopadło siły napędowej ludzkości kraju uchodzącego za kolebkę demokracji i równości. Gwałty są normą a ceną za milczenie jest opłacenie studiów. Tak to jest gdy do woja bierze się wspomnianych już kiedyś zapyziałych rednecków z południa z ilorazem inteligencji równym 0. 
Najlepsze zostawiam na koniec. Naprawdę słuchając o słynnych Izraelskich Siłach Obronnych spodziewałam się absolutnie powszechnego  poboru i potwierdzenia faktu że na front idzie każdy bez względu na płeć. I tu niemiłe rozczarowanie: wiele kobiet nie dostaje się do woja bo są gorzej wykształcone, nie przechodzą testów sprawnościowych, służba kobiet jest zdecydowanie krótsza niż służba mężczyzn, kobiety mają gorszą broń (cięższą i o mniejszym zasięgu)... To oczywiście nie wszystkie powody... ale mit padł niczym w Pogromcach mitów.
Przez moment odzyskałam wiarę w świat czytając o terrorystkach, jednak i tu znalazłam degradację. w skrócie: kobiety są brutalniejsze bo muszą się popisać. I tak chyba jest w każdej sytuacji.



sobota, 22 października 2011

Władca Pierścieni, Reż.: Peter Jackson





Jeżeli mam wybrać film życia, bez mrugnięcia okiem wskazuję na Władcę Pierścieni. Do obrazu Petera Jacksona wracam co najmniej raz do roku, a gdy byłam młodsza moja mam żartowała że uczę się dialogów na pamięć... i w sumie większość znałam na pamięć. I tak od dziewięciu lat ;) Ponieważ padły już mocne słowa film życia to trzeba wziąć odpowiedzialność za to co się mówi (hahah) i właśnie dlatego potraktuję sagę jako jeden film. Jest jeszcze jedna kwestia: nie mam zamiaru się ograniczać do kinowych wersji filmów. Tak tak... będę chrzanić o wersji reżyserskiej filmu.

I to na początek tyle. Miałam to rozbić na kilka notek, ale Havocowa jest z natury leniwa więc jej się nie chce.  Poza tym jestem chora, mam katar, kaszel i helikopter w głowie a moim jedynym celem jest postawienie się na nogi do poniedziałku bo bez kawy z Gołębnika nie wytrzymam dłużej niż 2 dni ;)) Co za kłamstwo.
Hobbita wypożyczyłam z gimnazjalnej biblioteki w pierwszej klasie. Znalezienie czasu na czytanie literatury popularnej nie było wtedy problemem, poza tym leżałam chora. Jakiś czas później w ramach akcji "by nie być na lekcjach" poszliśmy na Dwie wieże. Z kina wyszłam oczarowana filmem i kilka dni później nadrabiałam pierwszą część, czytałam kolejne tomy Władcy... polowałam na Silmarillion  i czekałam na Powrót króla tak jak teraz oczekuję Hobbita. Schorzenie maniaka.
Zarówno film jak i książki stały się dla mnie źródłem inspiracji a także jedną wielką aluzją do rzeczywistości. Niektórzy gdy mają problem otwierają Pismo Święte. Ja ratowałam się wybranymi fragmentami z książek Tolkiena. Filmy oglądałam z różnych powodów: gorszy dzień, świetny dzień przyjaciel mnie wystawił...
Nie lubię się uzewnętrzniać więc powinnam zakończyć tu temat, jednak sytuacja wydarzyła się dwukrotnie i dotyczy tej samej osoby. Za pierwszym razem odgrzałam Powrót króla. Najbardziej zapamiętałam fragment w którym Frodo mówi o braku możliwości powrotu do normalności. Zbyt dosłownie potraktowałam te słowa i wpadłam w stagnację na kilka miesięcy, ale tak to już jest z przewrażliwionymi histeryczkami, a przed tym zdarzeniem padły mocne słowa o zaufaniu itd. Dokładnie rok i trzy miesiące później sytuacja się powtórzyła. Z tą różnicą że gdy słuchałam o porzuconych wątkach dawnego życia zupełnie inaczej potraktowałam te słowa. Już nie chciałam wracać do przeszłości (z resztą i tak nie ma do czego) i złudzeń.
Któregoś dnia powiedziałam sobie: było miło ale trzeba się pożegnać i iść swoją drogą z tak prostego powodu jakim jest oszczędzenie sobie rozczarowań i bólu (do masochistów się nie zaliczam).
 Nie chce mi się przytaczać większej ilości przykładów. Poza tym jedno uzewnętrznienie się na blogu styknie.
Ta notka ssie.

sobota, 15 października 2011

Powtórka z rozrywki.

TVN chyba postanowił na dobre zmienić profil i wesprzeć ekoterrorkę. Dobra: teraz pięć minut dla hejterów którzy zarzucą mi polaczkowatość i to, że wrzucam wszystkich ekologów do jednego wora. Otóż: nie, nie jestem polaczkiem i wkurwia mnie rzucanie petów i całej reszty śmieci na chodnik. Wkurza mnie pozbywanie się gumy do żucia z obcasów, smarkateria która drze mordy bez większego celu i rozbijające butelki o mur a widok futer na modelkach przyprawia mnie o mdłości.
Coraz bardziej irytują mnie ekoorganizacje które nagle w XX wieku doznały olśnienia że musimy się opamiętać bo niszczymy planetę i giną przez nas kolejne gatunki... cóż: prawa ewolucji. Człowiek wciąż pozostaje zwierzęciem i nawet kultura (opcjonalnie cywilizacja) tego nie zmieni. Dotyczą nas te same prawa natury. Tylko że pewna banda tchórzów dorwała się do głosu. Boimy się że coś przyjdzie i zniszczy nasz cudowny, poukładany świat. Koniec z bełkotem, do rzeczy.
Naprawdę nie miałabym nic przeciwko akcjom ratowania lasów deszczowych czy pandy wielkiej, jednak stało się coś niepokojącego: ekolodzy zaczęli mi przypominać organizację terrorystyczną, podzieloną na kilka sekcji. Pierwsza z nich zajmuje się propagandą w mediach, nakłaniając do eko-życia, czyt.: nie szczepienia dzieci na choroby zakaźne bo szczepionki osłabiają układ immunologiczny, dawanie dziecka matce zaraz po porodzie bo wtedy wytwarzają się więzi... niedługo doczekamy się sprzeciwu wobec cesarskich cięć bo to nienaturalne ;) A w sytuacji krytycznej... no właśnie. Obrońcy życia się z nim nie liczą. Gratulacje.
Punkt drugi: natrafiłam na artykuł, mówiący o sukcesie propagandy. Rodzice powtarzają za "ulotką" hasło "mleko jest dla cieląt" i o jego rzekomej szkodliwości dla dzieci. Otóż: laktoza jest potrzebna i mleko dostarcza jej najwięcej. Wiadomo, że nie to z kartonu ze sklepu bo to wyrób w którym można badać zawartość mleka w mleku. Tak, wiem że niektóre osoby tej laktozy nie przyswajają. Lubię mleko sojowe. Lubię wegetariańskie jedzonko, jednak nie lubię gdy ktoś zarzuca mi nazizm bo jem mięso i gdy wmawia mi że Toyota Prius jest fajna bo ma napęd hybrydowy i dzięki temu ratuję świat. Litości...
Pominę radykalne akcje w stylu: podpalanie rzeźni czy napinka/propaganda na portalach społecznościowych. Od radykalizmu do fanatyzmu a w konsekwencji do totalitaryzmu jest bardzo krótka droga i z czasem staniecie się piewcami jedynej słusznej drogi życia a na tych którzy się na to nie zgodzą będzie czekać rzeźnia.

czwartek, 13 października 2011

9. The Hurt Locker: w pułapce wojny, reż.: Kathryn Bigelow, rok: 2008


Z pamiętnika hipokrytki: rok temu nie napisałabym dobrej opinii o tym filmie. Rok temu w ogóle nie obejrzałabym tego filmu. Wymówką było hasło: nie lubię filmów wojennych. Słaba opcja, zwłaszcza że nie traktuje on stricte o wojnie. Wtedy uroiłam sobie że to film propagandowy i dlatego zgarnął Oscary, wygrywając z Avatarem który lubię, ale nie wpłynął on na moje życie. Tematu życia prywatnego Camerona i Bigelow nie chce mi się poruszać. Zostawię tą robotę dla redakcji pudlów i innych serwisów plotkarskich. Dodam tylko że opcja propaganda odpada. Ministry, czyli trzy utwory zespołu który najchętniej zobaczyłby Busha w trumnie. Z dobiciem pod tytułem Khyber Pass.
Podoba mi się fakt że żołnierz jest tylko człowiekiem. Ma swoje wady i zalety a nie jak w przypadku polskiego podejścia gdzie żołnierz składa się tylko ze zdehumanizowanej idei. Sam przestaje być człowiekiem. I pewnie teraz wszyscy sobie myślą:[SPOILER] ty idiotko, przecież Will James utożsamia wszystkie te cechy. Przecież on wrócił do Iraku...[/SPOILER] No wrócił. A teraz posłuchajcie mojego wyjaśnienia: James daleki jest od ideału. To uzależniony od adrenaliny wariat i zarazem geniusz. Wrócił do Iraku bo zabiły by go płatki śniadaniowe. Gość jest pracocholikiem, wykonującym dość nietypowy, nieprzypisany do tego schorzenia zawód. Ma w dupie rozkazy i rady Sanborna (odpowiedź środkowym palcem na polecenie założenia słuchawek), pod łóżkiem trzyma arsenał komponentów potrzebnych do stworzenia bomby, jednocześnie opiekuje się kumplami (pojedynek na pustyni) a także jest gotów ponieść odpowiedzialność za swoje błędy. I słucha regularnie Ministry, na przekór Armii ;) Wszystko to sprawia, że hasło "wojna to narkotyk" idealnie oddaje zawartość filmu.
James to tylko jedna z wielu osobowości w filmie. Wszyscy zostali potraktowani szczątkowo, tak byśmy nie mieli szans się do nich przywiązać czy polubić. Zupełnie jak na wojnie. A skoro już przy klimacie wojny jesteśmy: Irak jest wyczuwalny i to bardzo. To nie tylko bezpieczny teren bazy. To też pustynia i ulice Bagdadu. Jest duszno. I jeszcze ta muzyka.... Tak. Marco Beltrami i Buck Sanders zrobili kilka dark ambientów do filmu. Wartość muzyki - dla większości asłuchalna, jednak idealnie uzupełnia film.
Czasem doznawałam wstrząsu: scena faceta z pasem śmierci, czy dzieciak z zaszytą bombą w brzuchu robią wrażenie. Bardzo szokujące. Zwłaszcza gdy nie wiemy czy to zaprzyjaźniony Beckham czy ktoś inny.
Może to nie jest typowy film wojenny ale podoba mi się ukazanie kilku postaw żołnierzy wobec konfliktu zbrojnego, umieszczonego tak blisko w czasie, co sprawia że dystans pomiędzy nami a wojną jest mniejszy. Zwlekałam, broniłam się przed filmem rękami i nogami. W sumie jedyna rzecz której nie było warto robić, tylko po prostu włączyć film i dać się wciągnąć.

wtorek, 11 października 2011

8. Gwiezdne Wojny: Imperium Kontratakuje, reż.: Irvin Kershner, rok 1980


I nie dotrzymam słowa. Miało nie być o Star Wars, jednak zmieniłam zdanie. Postanowiłam jednak opisać wrażenia związane z tylko jedną częścią sagi George'a Lucasa. Wybrałam swoją ulubioną część. Brałam pod uwagę zarówno stare i nowe filmy. Czynnikiem który przeważył nad wyborem właśnie Imperium kontratakuje było małe Deja Vu które przeżyłam przechodząc przez grę Knights of the Old Republic. Więcej w rubryce PERFIDNY SPOILER.
Po raz pierwszy taśma z filmem trafiła do mnie w podstawówce. Kopia miała już znamiona poprawek wprowadzanych przez Lucasa. Dlatego ubolewam że nie pamiętam „normalnych” wersji filmów. Migawka ze wspomnień jest taka, że w ciągu dwóch dni (kaseta z wypożyczalni Video World S-c, termin zwrotu: na drugi dzień) obejrzałam Imperium... trzy razy. Chciałam się nacieszyć filmem zanim nadejdzie czas zwrotu. Film w kilku momentach wywoływał uśmiech na twarzy jednak przez większą część jego klimat był mroczny (jak dla dzieciaka) a czasem niezrozumiały (patrz: scena w jaskini).
Odległa Galaktyka stała się dla mnie ziemią obiecaną i pretekstem do ucieczki od codzienności, jakkolwiek to brzmi. Po prostu cały świat Gwiezdnych wojen był dla mnie dużo bardziej kolorowy i bezpieczniejszy od Miasta Na Południu Polski. Poczucia bezpieczeństwa i utopijnego obrazu nie burzył nawet totalitarny charakter władzy Imperatora. Palpatine w moich oczach był starym, zgorzkniałym starcem. Za to rebele byli fajni. Mieli jaja by stawić czoła temu złemu. Pewnie mieli być postrzegani zupełnie inaczej – jako konserwatyści walczący o przywrócenie starego ładu. Tak się jednak nie działo. Słowo „wolność” ma niezwykłe właściwości.
Ten różowawy obraz nie zmienił się nawet wtedy gdy poznałam brutalną stronę uniwersum Star Wars. Nie zniszczył go fakt że Odległa Galaktyka jest w zasadzie dużo bliżej bo tu, na ziemi. Tak. Rządzą tam te same prawa co tutaj. Galaktyka to tylko metafora budująca dystans do świata przedstawionego i przypominająca że to tylko film. Fikcja i nic więcej.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że film można odczytać jako metaforę Zimnej Wojny, jednak nie myślałam o tym wtedy i nie mam zamiaru myśleć o tym w ten sposób teraz. Chyba że na potrzeby studiów.
Dziewczyny w moim wieku zachwycały się Leonardo DiCaprio (swoją drogą niedoceniany aktor bo wszyscy patrzą na niego przez pryzmat Titanica). Potem pojawił się Orlando Bloom. Musiałam się wybić. Na początku pojawił się Bruce Willis, z zawodu gość który ratuje świat. Potem na tapecie pojawił się Harrison Ford. Han Solo – wolny, niezależny i marudny gość który jest w stanie zrobić wszystko dla tych których kocha. Czy ktoś się obrazi jeśli użyję określenia badass? Uwielbiałam Hana i jego rozmowy z Chewbaccą, podobał mi się to z jakim odnosił się do Luke'a – patrzył na niego z góry, jednak opiekował się nim jak młodszym bratem.

SPOILER (DLA TYCH CO JESZCZE NIE WIDZIELI FILMU LUB NIE SŁYSZELI O TYM ZWROCIE AKCJI)
Chyba wszyscy znają kwestię Luke, I'm your father. Jak nie z filmu to przynajmniej z prześmiewczego skeczu kabaretu Paranienormalni. Niestety w jakimś programie TV pojawił się spoiler dotyczący fabuły filmu. Do ostatniej chwili miałam nadzieję że jednak ta kwestia nie padnie. Potem przekonałam się że jak film mnie wciągnie to automatycznie zapominam o spoilerach.
Pierwszy szok był spowodowany tym że Darth Vader (lub Astmatyk) był w stanie spłodzić syna. Czarny, szczelny kombinezon jest elementem tej postaci a nie rekwizytem. Rekwizytem może być miecz świetlny. Potem kolejny szok, że Lord Sithów był kiedyś Jedi. Jak to w ogóle możliwe?
A cała akcja rozgrywała się w kopalni na planecie Bespin. Szyb do którego wskoczył Luke był jak otchłań. Pewnie normalny człowiek wpadłby w depresję słysząc takie rewelacje... Przecież Luke'owi zburzono cały dotychczasowy obraz świata. Cały schemat dobra i zła został zniszczony. Tak, ludzie się załamują, Luke od razu skoczył na główkę, na szczęście pomimo braku jednej ręki wydostał się z szybu. Wydarzenia z kolejnej części sprawiły że słowa Luke, I'm your father były tylko początkiem niespodzianek...
W tym punkcie chciałabym dodać że powrót na Bespin w grze Jedi Knight: Jedi Outcast. był bardzo fajnym doświadczeniem. Odczułam atmosferą która towarzyszyła wizycie w Mieście W Chmurach znanym z filmu. I nie tylko: w kontynuacji jednym z punktów wycieczki jest znany wszystkim Hoth, prywatna rezydencja Dartha Vadera na Vjun czy legendarny Korriban. Nie wspomnę o obecnym w obu częściach księżycu planetyYavin.

PERFIDNY SPOILER
W roku 2008 zapoznałam się z grami dotyczącymi uniwersum. Jedną z nich było Knights of the Old Republic. Grę przeszłam na wszelkie możliwe sposoby testując różne zakończenia i modyfikacje. Ile godzin spędziłam przed kompem? Wolę nie wiedzieć. Co roku gdy nadchodzi jesień odczuwam w powietrzu zapach który przypomina mi o tym i wywołuje uśmiech na twarzy. Dużo gorsze wrażenie robiła na mnie druga część gry... o czym świadczyła najlepiej statystyka czasowa... Sednem jest jednak zupełnie inna kwestia. Tak, dotycząca fabuły.
Odpalam grę, wybieram płeć bohatera, oczywiście grałam kobietą, pomimo że zaleca się coś innego i wbijam się w historię Odległej Galaktyki blisko 4000 lat przed wydarzeniami z filmów. Byłam zachwycona grą, ilością dialogów itd. Musiałam się tylko przestawić z systemem sterowania i turowym systemem walki. Gra toczy się swoim tempem, gdy nagle trafił mnie piorun. Z nerwów wyłączyłam grę, gdy okazało się że postać którą steruję to tak naprawdę Darth Revan. Z jednej strony wychwalany/a, z drugiej piętnowany/a były/a Jedi odpowiedzialny/a za najazd na Republikę, jak się okazuje: by chronić swój dom przed większym złem.
Zgodnie z tradycją Sithów został zdradzony/a przez swojego ucznia i przyjaciela Dartha Malaka, po czym otrzymał/a drugą szansę od Rady Jedi. Wrażenie było jeszcze większe niż podczas oglądania sceny na Bespin... wszyscy wiedzą o co chodzi: Luke, I'm your father. A tu nagle szok, bo nikt nie jest moim ojcem tylko... Darth Revan to ja. Obstawiałam raczej że jestem jakimś jego przydupasem, czy coś w ten deseń.
Wszystko to sprawia, że klimat tej gry jest jedyny i niepowtarzalny. Pozwala na nowo odkryć świat Star Wars, bo te 4000 lat temu wcale nie różnił się tak bardzo od tego który znamy z filmów.
Film towarzyszy mi od lat. Wciąż lubię go odświeżać, i pomimo że punkt widzenia jak i obraz świata ulegają przemianom, oglądanie Imperium kontratakuje wciąż jest dla mnie ogromną frajdą. Żeby tylko Lucas zaprzestał modyfikacji, a polski wydawca nie wygłupiał się z tym dubbingiem...

poniedziałek, 10 października 2011

7. Kill Bill Vol. I i II reż.: Quentin Tarantino, rok: 2003 i 2004


Tak tak. Na bank pamiętam przed jakim filmem puszczono trailer do tej produkcji. Wiem tylko że to była moja Złota Era. Co najmniej raz w miesiącu jechało się do sosnowieckiego kina „Muza” nad którego zamknięciem ubolewam do dziś. Zwiastun był wystarczającym powodem by film obejrzeć. A teraz na całość patrzę z punktu widzenia: lubię Tarantino. Podoba mi się to że robi aluzje do innych filmów, grzebie na śmietniku popkultury, ma jaja by zaprezentować swoją wręcz bezczelną wizję (jak Bękarty wojny). Na finał dodam że jego bezczelność w jak on sam to nazywa: „kradzieżą piosenek” wywołuje u mnie jeszcze większy podziw. Gdybym miała wskazać jeden jego film który mi się nie podoba, wskazałabym na Jackie Brown. O mój ulubiony segment z filmu Cztery pokoje też nie musicie pytać. Odpowiedź jest oczywista.
Dlaczego ze wszystkich filmów Tarantino akurat Kill Bill? Ponieważ od tego filmu zaczynałam przygodę z twórczością tego reżysera. I to był bardzo dobry początek. 
Już od pierwszych sekund wiadomo co będzie motywem przewodnim filmu. A i samemu Tarantino humor musiał dopisać. Zemsta dosłownie wylewa się z ekranu. Na dobrą sprawę każdy z bohaterów ma jakiś powód do zemsty. 
Zaryzykuję stwierdzeniem że Kill Bill jest babskim filmem. Głównie dlatego że tytułowy Bill się nimi otaczał niczym Aniołkami Charliego. Te Panie napędza przede wszystkim agresja i wspomniana wyżej chęć zemsty. Czarną Mambą kieruje... instynkt macierzyński. Zabrano jej córkę, zabito narzeczonego... teraz chce się odegrać. 
Spodobał mi się mix gatunkowy i stylistyczny w filmie. Podzielenie na rozdziały, których chronologia zależy tylko i wyłącznie od Czarnej Mamby. Poznajemy jej życie w takiej kolejności, jak ona sobie tego życzy. Retrospekcja? Również ważne słowo. Jak w wypadku Pulp Fiction również można bawić się w montażystę i ułożyć film w kolejności chronologicznej a nie poprawnej filmowo. Informacja dla tych co filmu nie widzieli: Nie zdziwcie się tylko że wtedy pierwsze co zobaczycie to anime.
Sekwencja przedstawiająca dzieciństwo O-ren Ishii czyli chińsko-japońsko-amerykański bękarta wojny wytoczonej przez Yakuzę. I znów pojawia się tu wątek zemsty... jednak to nie praca zaliczeniowa. Jeśli ktoś to czyta to niech tu nie szuka pomocy w odrobieniu pracy domowej. Anyway... za sekwencję anime odpowiada Kazuto Nakazawa. Facet jest odpowiedzialny za jeden z teledysków Linkin Park.
A tak w ogóle wspomniałam o najgenialniejszej rzeczy w jego filmach czyli o dialogach? Zresztą nie tylko dialogach. Całość scenariusza jest dla mnie rewelacyjna i chciałabym na co dzień wysławiać się w taki sposób jak robią to bohaterowie filmów Quentina. Jeszcze jedną zaletą tych dialogów jest to, że bohaterowie nie owijają w bawełnę. Scenariusz nie jest upiększony pomijając wygłaszane w rozmowach teorie – na przykład wykład Billa dotyczący superbohaterów (Supermana). Myślę, że te kilka zdań można śmiało wykorzystać w pracy naukowej ;)
Na koniec powtórka z rozrywki o muzyce. Quentin Tarantino kradnie muzykę z innych filmów. Podług „legendy” najpierw wybiera sobie muzykę a dopiero potem tworzy scenariusz. Metoda jak najbardziej udana. Kolejny cytat... obok całej reszty cytatów wpisujący Tarantino w „schemat” postmodernizmu. Trudne słowo? Zajrzyjcie do słowników dzieciaczki... Łopatologicznie: facet bierze utwór i zmienia jego znaczenie. 

sobota, 8 października 2011

6. Transformers, reż.: Michael Bay, rok: 2007


Dwa lata temu uważałam że trzecie duże uniwersum w rubryce „ulubione” to już zdecydowanie za dużo. Poza tym nie sądziłam że jakaś bajeczka o robotach przypadnie mi do gustu. Przecież jestem na drugim roku studiów i niektórych rzeczy po prostu nie wypada robić. Nie wypadało też oglądać bajek Disneya (jak miałam 14 lat), przeklinać, pić w miejscach publicznych... swoją drogą zakaz ten jest wyjątkowo bez sensu. Lista „nie wypada” coraz bardziej się zaczęła wydłużać. W pewnym momencie stwierdziłam że jedyną słuszną opcją jest chrzanić to co mówią inni i robić swoje.
Zaczęłam słuchać, oglądać i czytać rzeczy do których sympatia grozi linczem w pewnych środowiskach. Bo jak osoba która słucha Blacklodge może wygłaszać lewackie poglądy, oglądać kreskówki, udzielać się na forum Linkin Park i mówić że subkultury to bandy kretynów którzy uważają że myślą samodzielnie a prawda jest zupełnie inna... I na koniec: jak to możliwe żeosoba która „gardzi” komercją w muzyce, przyznaje się do oglądania komercyjnych filmów?
Na swoje usprawiedliwienie mam bardzo niewiele do powiedzenia. Gdy miałam osiem lat zachwycałam się Armageddonem, tego samego reżysera. Potem przyszedł czas na Bad Boys, później na Twierdzę i Wyspę. Rozłożyło się to akurat na pół krótkiego życia. Ile razy widziałam Armageddon? Po piątym seansie przestałam liczyć. Dziś po przeczytaniu paru książek i obejrzeniu kilku programów dokumentalnych (dzieki ci Nat Geo, Discovery i BBC) wiem że film jest najeżony błędami naukowymi, a sama postawa ludzi... na pewno nie byłaby tak pozytywna. Wtedy nie o to jednak chodziło... Bruce Willis ginący heroiczną śmiercią i przy okazji ratujący świat? O tak. Kiedy dziewczynki wzdychały do Leo i Backstreet Boys (tak to się pisało? Bo nie mam ochoty sprawdzić....) u mnie królował właśnie Bruce Willis.
Jako że kiedyś zostałam bez neta na kilka miesięcy i kompletnie nie miałam co robić, zasiadłam przed telewizorem i zaczęłam oglądać Transformers właśnie. Po pół godziny stwierdziłam coś, co mnie przeraziło: ten film mnie wciągnął. Podoba mi się bełkot dla amerykańskich idiotów. Jest to moment w którym wiele osób mogłoby popełnić seppuku. Tak będę to słowo powtarzać co chwilę. Dlaczego? Bo tak.
Bohaterowie tego filmu... za bardzo się nie różnią problemami życiowymi od przeciętnych nastolatków. Zaczęłam żałować że swoje lata zmarnowałam na problemach egzystencjalnych i uskutecznianiu pseudofilozofii inspirowanej nietzscheanizmem.
Zdecydowanie więcej sympatii zdobyły u mnie roboty, które i tak są znacznie ciekawsze w komiksach towarzyszących filmowi. Z jednej strony nie mieli nic wspólnego z ludźmi, jednak po „bliższym” poznaniu okazali się być bardziej ludzcy niż mogło się wydawać. Historia Cybertronu naprawdę zaczęła mnie wciągać i fascynować. I nie tylko w kontekście Bayformers...
Gdy wklepiemy w google Transformers dowiemy się między innymi o seriach: G1, Armada, Robots in Disguise, Animated, Prime... Wszystko to animacja. Samo G1 można podzielić na serie amerykańskie i japońskie z których większość niestety nigdy nie dotarła do Polski.
Świat wielkich robotów to nie tylko filmy, kreskówki i komiksy ale i część najważniejsza: zabawki. Napisanie dwóch notek o Transformers jest nieważne jeśli nie padną w nim dwa sakramentalne słowa: Takara i Hasbro. Producenci zabawek z Japonii jako pierwsi wymyślili roboty zmieniające kształt. Amerykanie je usprawnili. Tak w kilku zdaniach można opisać narodziny Transformers. O tych Action Figures można z czystym sumieniem napisać „kultowe”
Jeszcze jedno pytanie i odpowiedź: czy w tym uniwersum jest coś skomplikowanego? Odpowiedź jest prosta: nie. I na tym właśnie polega urok tej opowieści. Optimus Prime jest uosobieniem wszystkiego co szlachetne a Megatron zawsze będzie tym najgorszym ze złych... Który nie boi się nawet czegoś bardziej potężnego, by tylko zdobyć upragnioną władzę.
Przejrzystość i zróżnicowanie uniwersum stały się dla mnie czymś czym mogę się zająć. Nie tylko tworząc fanarty, ale naprawdę chcę poznawać te alternatywne światy, móc o nich pisać lub po prostu cieszyć się z nowo zakupionego DVD... Premiera Dark of The Moon już w listopadzie. 

PS: chyba nad sympatią do tego filmu zaważył też fakt, że roboty wydawały się być znajome. Poza tym gdy nadrabiałam amerykańskie serie G1 miałam wrażenie że gdzieś już to widziałam i słyszałam już tą muzykę. Tylko nie mogę sobie przypomnieć czy miało to niemiecki dubbing czy polskiego lektora ;)

PS2: dzięki temu filmowi w ogóle spojrzałam na amerykańskie samochody. Wcześniej (jak przystało na dzieciaka zapatrzonego w Ferrari) nigdy bym nie powiedziała że te amerykańskie fury mogą być... piękne. Mniejsza o przyczynę. Dziś naprawdę cieszę się z premiery Camaro w polskich salonach, i... ceny są W MIARĘ przyzwoite, aczkolwiek dla mnie wciąż nieosiągalne. Pomarzyć zawsze można. 

piątek, 7 października 2011

5. Trzy Królestwa: Wskrzeszenie Smoka, reż.: Daniel Lee, rok: 2008


Będzie krótko. Po pierwsze: nie chce mi się, po drugie: mam niewiele do powiedzenia o chińskim kinie. Wszystkie które widziałam okazywały się... przydługie i nudne. Głównie przez różnice kulturowe. Nie ukrywajmy faktów: sztuka Chin różni się od europejskiej i nie inaczej jest z filmem. Nie mogę się jednak oprzeć wizualnej części filmu. Tak, te filmy są piękne. Piękne kostiumy i zachwycające krajobrazy. Plus jeszcze jeden ważny element: baśniowe zabarwienie które było obecne już w produkcjach z lat '70. Tu rozczaruję niektórych: nie zobaczycie w nich Bruce'a Lee. Jego postać jest legendą głównie amerykańską.
Przerzucałam wieczorem kanały i zatrzymałam się na HBO. Impulsem był surowy, pustynno  - wzgórzysty krajobraz. Niestety, zostało tylko 20 minut filmu. Niewiele, jednak postanowiłam obejrzeć końcówkę co oczywiście uznaję za dobrą decyzję. Końcowa scena bitwy i pojedynek Zhao Zilonga i Cao Ying wywarły na mnie spore wrażenie. Zwłaszcza bitwa i jej oprawa muzyczna.
Kilka dni później oglądałam cały film od początku do końca. Utwierdziłam się w przekonaniu że pan Henry Lai wykonał naprawdę znakomitą robotę przy tworzeniu muzyki do filmu. Niestety na uroku straciła część wizualna, która momentami była zbyt kiczowata (patrz: mianowanie generałów).
Cała historia oparta jest na legendzie "Romans trzech królestw" a konkretniej film skupia się na życiorysie Zhao Zilonga. Nie trudno zgadnąć że pod tym stwierdzeniem kryje się wszystko.... ;)
!!!!SPOILER!!!!
Przyznam się że Zilong mi imponował. Nie jako generał, tylko jako człowiek. Potrafił wybaczyć przyjacielowi zdradę. Facet stał się dla mnie wręcz wzorem do naśladowania. Szkoda tylko że szlag trafił te wartości które były nieraz wystawiane na próbę...

sobota, 1 października 2011

4. Ink, reż.: Jamin Winans, rok: 2009


Zmora [...] – w wierzeniach słowiańskich istota półdemoniczna, dusza człowieka żyjącego lub zmarłego, która nocą męczyła śpiących, wysysając z nich krew. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Zmora)
Sen – 1. stan czynnościowy ośrodkowego układu nerwowego, cyklicznie pojawiający się i przemijający w rytmie okołodobowym, podczas którego następuje zniesienie świadomości (z wyjątkiem świadomego snu) i bezruch. Sen charakteryzuje się ustępowaniem pod wpływem czynników zewnętrznych (zob. śpiączka). (http://pl.wikipedia.org/wiki/Sen)
2. Stan umysłu wolny od logiki formalnej.


Wrzuciłam płytę do laptopa, zaczęłam oglądać film i po paru minutach okazało się że cała magia tego filmu zniknęła. Nie mogłam odnaleźć powodu dla którego wpisałam ten film na swoją listę. Wyłączyłam kompa i pognałam przerzucać kanały w TV. Dziś jednak wykonałam próbę numer dwa. Oglądanie było więc nie tylko odświeżaniem ale i poszukiwaniem „tego czegoś”.
Film obejrzałam bo przykuł mnie tytuł a raczej to, jak można rozwinąć temat tuszu kreślarskiego. Jakie było moje zdziwienie że Ink to imię... Podczas wczorajszego i dzisiejszego seansu film wydawał mi się bardzo chaotyczny... Pewnie dlatego że taki jest. Patrząc przez pryzmat definicji snu numer dwa, pozorny bałagan sprawia że obraz Jamina Winansa staje się jeszcze bardziej oniryczny. Świat widzimy głównie z perspektywy Inka i Gawędziarzy, czyli istot nierzeczywistych. Obraz jest rozmyty, pomimo że ich świat leży na wyciągnięcie ręki. Muzyka będąca również dziełem reżysera sprawia że rzeczywistość oddala się jeszcze bardziej. Jednak z każdą minutą seansu chaos zaczynał się układać w całość.
Świat przedstawiony to dla mnie upiorna Nibylandia. Miejsce pomiędzy snem a jawą. Ten nieistniejący alternatywny świat jest też wizją życia pozagrobowego. Ciężko jest określić co jest większym piekłem: bycie Zmorą czy bycie Tułaczem. Zmory które nas nawiedzają wręczając koszmarne sny. Toczą oni wojnę z Gawędziarzami, dającymi nam senne marzenia i nadzieję na ich spełnienie. Pomiędzy nimi są też Tułacze czyli ci, którzy po śmierci nie wybrali żadnej z powyższych frakcji. Takim właśnie tułaczem jest Ink, który usiłuje zdobyć względy Zgromadzenia Zmór, istot ukrywających się za maskami przypominającymi ekran telewizora.
Kim właściwie jest Ink? Na początku filmu porywa duszę małej Emmy. W realnym świecie dziewczynka zapada w śpiączckę. Wtedy poznajemy jej ojca: Johna. Biznesmena który zapomniał o żonie i córce w pogoni za karierą. Śmierć jego żony staje się przyczyną kolejnych tragedii – między innymi odebrania mu opieki nad córką. Praca i pogoń za kasą stają się jego remedium i sposobem na zapomnienie. W międzyczasie dowiadujemy się że John w dzieciństwie był biedakiem. Rówieśnicy nie mieli dla niego litości więc upokorzenie nie było mu obce. Wszystkie te czynniki zbudowały dramat człowieka który ma wszystko.
Po porwaniu Emmy walka o nią toczy się w kilku światach. Lekarze walczą o jej życie w szpitalu, Gawędziarze w towarzystwie ślepego tropiciela Jacoba chcą zmienić bieg wydarzeń, a jedna z nich Liev poświęca swoje życie by uświadomić Inkowi kim naprawdę jest...
W komentarzach z Filmwebu zauważyłam pytanie o to jaki sens miało wprowadzenie do scenariusza baśni o lwicy. Zadam teraz krótkie pytanie: jakie wzorce pozytywne a jakie negatywne kreują baśnie? Jakie wartości chce się nam wpoić? Gdy Emma zaczyna ryczeć, odskakują od niej zarówno Tułacze jak i Zmory. Wątek nie jest dla widzów: istnieje tylko i wyłącznie dla tej małej dziewczynki której potrzebna jest w tym momencie odwaga i nadzieja na to, że wszystko się ułoży.
Odpowiedź na pytanie o tożsamość karykaturalnego gościa z zaświatów zaczynała być dla mnie oczywista po wizycie u Tułacza i stercie pytań zadawanych przez Liev... Dlaczego? Otóż tułacze nawet po śmierci tkwią w skórze której przyszło im żyć. Przekupny Klucznik wyglądający jakby był naćpany i próżna aktorka tak bardzo byli przywiązani do swoich koślawych wizerunków że prześladują ich nawet po śmierci. Ink zarówno za życia jak i po śmierci jest w stanie poświęcić najbliższą mu osobę w pędzie za karierą. I już nic więcej nie powiem. Nie będzie więcej spoilerów.
Przyznaję że gdy widzę napis kino offowe myślę kino amatorskie. Ink tego nie zmienił bo zbyt głęboko to tkwi w mojej podświadomości. Czy film może się podobać? Tak. Wartość tego filmu stała się dla mnie jeszcze większa gdy próba zdobycia pozostałych filmów Winansa zakończyła się fiaskiem. Została zwielokrotniona dziś tym, że podczas mini seansu film wywołał u mnie takie same emocje jak ponad rok temu.