środa, 30 listopada 2011

Z wyrazami szacunku....

Skoro już tu jestem to coś napiszę, a ponieważ od pewnego czasu udaję zblazowanego studenciaka czym wyprowadzam z równowagi kogo się da, to będzie krótko.W ogóle to sorry za ton, ale ostatnio wystarczy naprawdę niewiele by wywołać burzę (powtarzam się?).

To, że gdzieś na blogu czy na forach wyrażam swoją opinię i wręcz roszczę sobie prawo do subiektywnej oceny "nie licząc się" z opiniami innych nie oznacza że uważam się za osobę nieomylną, bo takich ludzi najzwyczajniej NIE MA. Wbrew pozorom potrafię przyznać się do błędu i przyznać rację komuś innem, choć nie zawsze przychodzi mi to z łatwością. Po prostu wyrabiam sobie zdanie na podstawie czegośtam i nie widzę przeszkód by gdzieś te swoje przemyślenia (a raczej ten bełkot) zamieścić. KAPISZI?

Koniec apelu.
Sayonara!

piątek, 25 listopada 2011

Rzecz o wiejskim tuningu....

W ubiegłym tygodniu dostałam do wypełnienia ankietę dotyczącą Katowic. Przyznaję że część pytań było dla mnie kompletnie nie do wykonania. Zwróciłam się z tym o pomoc (dzięki!), jednak po wypełnianiu "zbiorowym" można powiedzieć o tym arkuszu: 1. jest szczery, 2. nie można go potraktować na poważnie. Cóż... tak to jest gdy na pytanie o obecną sytuację miasta (jednym słowem) odpowiada się "zawał serca" (właśnie... to dwa słowa).
Dziś dowiedziałam się ile prawdy jest w tych słowach. Ten "zawał serca" jest punktem wyjścia do dalszej części wywodu, gdyż wydawało mi się, że właśnie to mnie czeka gdy... ujrzałam prosty przykład wiejskiego tuningu który powinien być uznany za zbrodnię przeciwko ludzkości. Biedny Enzo Ferrari przewraca się pewnie w grobie. Do sedna...
Chodzę sobie po Katowicach by się dowiedzieć kiedy otwierają pewien sklep (nie, nie jest to monopolowy) i w drodze na przystanek widzę... przecieram oczy ze zdumienia i dalej nie dowierzam... A kiedy uwierzyłam pierwszą rzeczą o której pomyślałam był zawał serca. Stała sobie zaparkowana czarna Corsa z oczojebno zielonymi dodatkami a na bokach widniały... Naklejki Ferrari. Nie mam nic do marki Opel/Vauxhall, jednak uważam że są pewne granice które zostały przekroczone. Jeśli ktoś myślał że to będzie cool to był w poważnym błędzie. Z resztą... może jakaś blachara na to poleci. Cóż... różne są oblicza profanacji. A ludziom nie przetłumaczysz...
Ten widok był dobiciem po kilku dniach naprawdę złego nastroju (to temat na inną notkę). Nawet bardziej irytujące od faktu że pieprzoną "kostkę" brukową postanowili położyć chyba na każdym przystanku w Katowicach i okolicy. Chyba się przesiądę do PKP. Jak miło jest tu wrócić i się znów wyżyć. I pozdrawiam Zuzę za dzisiejszy motyw z bazooką ;) KAAABOOOM!
Spadam na Iron Mana.
PS: wszystko co jest mi potrzebne (noo prawie wszystko)zostało dziś kupione i od jutra zaczynam "pracę" co jest równoznaczne z tym że kończę marudzić. Potem zbieram na inny projekt i mam pytanie w związku z tym: na początek proponujecie (jeśli ktoś to czyta) temperę, olej czy akryl?

piątek, 18 listopada 2011

Mindfuck

Z góry sorry za literówki. Pisane na spontanie i mam nadzieję że wyjdzie z tego kolejny mindfuck, co chyba jednak się nie uda.

Nie obchodzi mnie to  że się powtarzam. Nie tu i nie teraz kiedy ta suka nazywana przeszłością znowu mnie dopada i to w momencie w którym nie powinnam się tym przejmować. Najgorsze jest to że do konfrontacji i tak musi dojść ale nie teraz. Nie jestem jeszcze gotowa na to by w dojrzały sposób wziąć odpowiedzialność za swoje słowa, a raczej próbę utopienia w krytyce za winy o których i tak nikt nie pamięta. Ten zbieg okoliczności złożył się na coś z czego tak łatwo się nie wyplątam, co jest moją specjalnością.
Gdybym teraz miał przeprosić tych, co źle ich traktowałem
Możecie się zgłosić - muszę ponieść karę,
Jedno nas różni - ja o tym myślę stale
A znam takich co są próżni, krzywdzą i jadą dalej*
 Jak na złość jedyna refleksja dotycząca tego urywku jest taka, że ci co są próżni mają w życiu łatwiej. Rozdają ciosy na lewo i prawo by po chwili otrzepać się z kurzu i żyć sobie dalej swoim życiem. Jakiś czas temu jedyną rzeczą która mnie nakręcała była chęć zemsty na mocno określonych celach, a gdy wykonałam pierwszy krok nagle zaczęłam się zadręczać i powtarzać sobie że nie postępuję fair. Pieprzone wyrzuty sumienia znalazły się w mojej głowie z... nie wiem skąd. Może jestem za dobra by odgrywać rolę jędzy, ale mam za dużo na sumieniu by dostać rolę pozytywnego bohatera. Przestałam oceniać innych, bo nie potrafię nawet ocenić siebie.
Dziwne... Od dziecka granica między dobrem a złem jest bardzo wyraźnie nakreślona. To system binarny. 0 - złe, 1 - dobre. Nigdy nie było mowy o czymś co jest pośrodku. Przez te schematy mam problem z analizą i interpretacją jakiegokolwiek zachowania. Może po prostu za dużo o tym myślę i zaczynam świrować...
Marzy mi się De Integro, co jest równie niemożliwe jak cofnięcie czasu.
I tak nocka z głowy, skoro akurat teraz zaczęłam się tym dręczyć, ale pewnie nie sięgnę po długopis i taki zeszyt z wilkiem na okładce zapisany bzdetami jak te wyżej. Sayonara.

__________________________________
AJKS - Pytasz co u mnie.

wtorek, 15 listopada 2011

Wszyscy kochamy Top Gear


Czytając o targach SEMA w Las Vegas (taka duża impreza dla fanów tuningu) trafiłam na stwierdzenie, że wypuszczenie na rynek dużego pick upa jest równie niepoprawne polityczne co żarty Clarksona. W tym momencie zdałam sobie sprawę że gdyby nie Jeremy Clarkson nie chciało by mi się włączać telewizora co poniedziałek o 23.00, by po wysłuchaniu znajomej melodyjki oglądać samochody na które mnie nie stać.
Przyznaję się że w porównaniu do innych jestem neofitką Top Gear, bo oglądam zaledwie od lutego anno domini 2011, jednak z czystym sumieniem mogę stwierdzić kilka faktów. Po pierwsze: ta trójka maniaków potrafi nawet przez pośredni kontakt zarazić swoją miłością do samochodów. Dopiero od niedawna podziwiam samochody. Gdy z okna autobusu dojrzałam Mercedesa SLS AMG, to ostatnią rzeczą jaka mnie interesowała była tożsamość właściciela. Bardziej żałowałam że nie mogę posłuchać jak pracuje V8 ukryty pod maską. Przez kilka sekund usiłowałam podziwiać ten samochód tak, jak niektórzy patrzą na dzieło sztuki w muzeum. I tu się narażę: jakbym miała do wyboru iść do galerii sztuki współczesnej albo do salonu samochodowego, wybrałabym to drugie. Wrażenie estetyczne na pewno byłoby silniejsze.
Po drugie: wspomniana niepoprawność polityczna i cięty, angielski humor. W tym punkcie skupię co najmniej kilka powodów dla których warto oglądać ten program. Pamiętacie odcinek w którym ta trójka wariatów wjechała do Alabamy z głupimi napisami na wozach, a Clarkson przewiózł krowę na dachu... krowy (Chevy Camaro rocznik '89)? Albo gdy podczas drugiej podróży do USA ekspresja Clarksona była tak wielka że pokazał funkcjonariuszowi policji międzynarodowy znak pokoju? Albo puentę odcinka: "spisaliście się na medal, grubasy z Kentucky? Przypomnę świąteczny odcinek, gdzie w Betlejem zamiast Dzieciątka Jezus odnaleźli... Dzieciątko Stig. Nie wspomnę o niewybrednych komentarzach nt. Greenpeace. W którym programie mają jaja by sobie na to pozwolić?
Skoro już jesteśmy przy komentarzach, to macie dwie opcje: obejrzyjcie program lub poszukajcie w sieci. Proponuję to pierwsze, gdyż wyjęte z kontekstu tracą na wartości.
Istotą programu jest nie tylko zwariowana formuła, ale i trzech zwariowanych prowadzących. Maniak prędkości i nerwus Richard Hammond który w rewelacyjny sposób prowadzi programy popularno-naukowe. Gadżeciarz James May, sprawiający wrażenie flegmatyka, który też miał kilka swoich momentów (jak przejażdżka Bugatti Veyronem). I oczywiście facet który nie potrzebuje komentarza, bo i tak cały czas się przewija: Jeremy Clarkson. Ten zlepek nie pasujących do siebie ludzi czyni program różnorodnym i nieprzewidywalnym.
Pisanie o Top Gear można uznać za nieważne jeśli nie wspomni się o kimś jeszcze... Tak jest: wiadomo o nim tylko że nazywa się Stig, a kiedyś grał go kierowca wyścigowy Ben Collins, a w to gustowne wdzianko wbił się kiedyś Michael Schumacher. Kim teraz jest Stig? Oto jest pytanie i powód by oglądać ten program, gdyż zapowiedzi tegoż osobnika są naprawdę interesujące.
Jeżeli mam wskazać jeden element który scala moją rodzinę to jest nim właśnie Top Gear. Tak jest. Nie jakieś tam święto tylko motoshow. Wszyscy kochamy Top Gear.

niedziela, 13 listopada 2011

O polityce nie będzie...

Będzie o naszych cudownych, "wolnych" mediach. Samą ideę Marszu Niepodległości i Blokady nie będę komentować, bo wystarczająco nagrabiłam sobie w tym roku. Chcę zwrócić uwagę na "konsekwencję" w podawaniu przez media prywatne informacji.
Moja familia czerpie informacje z TVN24, podczas gdy ja korzystam z dobrodziejstw internetu i staram się odtwarzać wyłącznie fakt, darując sobie czytanie komentarza. Poza tym powyższa stacja ma charakter głównie opiniotwórczy (czyli tworzący i utrwalający opinie) a zatem jest wręcz nastawiona na manipulację i perswazję, byle żeby tylko wbić coś na siłę do głów.
Sednem tej sprawy jest to, że przedwczoraj wieczorem oficjalna wersja wydarzeń brzmiała "skrajna prawica zdemolowała Warszawę". Wczoraj gdy rzekomi organizatorzy tego całego spędu bydła odcięli się od huliganów, największa opiniotwórcza stacja w kraju, w imię poprawności politycznej zaczęła szukać winnych... po stronie lewicy. Po raz pierwszy od dawna poczułam się obrażona użyciem słowa "lewak". Skąd ta zmiana? Dlaczego nagle odwraca się kota ogonem? W jednym momencie zostałam sprowadzona do bandy radykałów, pomimo że nie mam zamiaru zapędzić się w las w takim stopniu w jakim zrobiła to Ulrike Meinhoff. A tak a propos: jeżeli się jedzie na opinii "pierdolonego szwaba faszysty" który przyjeżdża do Polski tylko po to, by napierdalać polaczków i tym samym utrwalając stereotyp, to Panowie i Panie "redaktorzy" POWINNI ponieść odpowiedzialność za szerzenie ksenofobii i zniesławienie.
Jeżeli ktoś lub grupa ludzi ciesząca się zaufaniem społeczeństwa (wątpliwym, ale jednak) zmienia opinię z dnia na dzień jak chorągiewka, to coś tu jest nie tak... Jeżeli mam coś do powiedzenia, to nie ograniczajcie się do jednej wersji wydarzeń, i szukajcie prawdy, nie idąc na gotowe opinie. Zwłaszcza gdy jak się okazuje stacje TV mają rozdwojenie jaźni. Good Night, And Good Luck

PS.: Sorry za bluzgi.

czwartek, 10 listopada 2011

Dołączę dziś do grupy narzekającej na środki komunikacji miejskiej. Nie mam zamiaru marudzić na fakt że autobusy się spóźniają, czy są rozklekotane. Bardziej chodzi mi o zachowania ludzi podróżujących środkami transportu publicznego. Chcę zaznaczyć że do świętych nie należę i zdarzało mi się naginać czy łamać regulamin autobusu, jednak robię wszystko by nie naruszać niczyjej przestrzeni osobistej, co czasem jest problemem, zwłaszcza gdy w autobusie jest ścisk jak w przysłowiowej puszce sardynek. Do rzeczy...
Po niezbyt trudnej do przeżycia przerwie w weekendzie (pozdro dla ekipy która zniosła moją obecność) wróciłam grzecznie na przystanek autobusowy, gdzie spotkałam koleżankę jeszcze z czasów licealnych, poczekałyśmy na autobus i ruszyłyśmy w drogę powrotną, nadrabiając książkowe zaległości. Wydawało mi się że autobus jedzie wolniej niż powinien, jednak nie marudziłam - dłuższy przejazd = więcej czasu na czytanie. Pomijając niezbyt wygodne miejsce pod tytułem 4 siedzenia, dwa po jednej dwa po drugiej stronie przejażdżka była znośna. Do pewnego momentu...
Przy jednym z kilku centrów handlowych do autobusu wsiadła szlachta zaściankowa, która zaczęła chałturzyć na wszelkie możliwe sposoby. I nie chodzi mi o picie alkoholu, tylko o sposób zachowania przy konsumpcji. Szanowni państwo zaczęli się zachowywać jakby ten autobus był ich własnością, skutecznie odrywając mnie od książki. Już przy wejściu zaznaczyli swoją domniemaną wyższość krzycząc (i tu cytuję): "szlachta rządzi się z tyłu", sugerując konieczność urządzenia barku by na finał wykonać kakofoniczny cover hitu waKACji 2008... W pewnym momencie zrozumiałam dlaczego nie ma powszechnego dostępu do broni.
Sięgając wstecz: przedwczoraj miałam zaszczyt stać obok kolesia który przekrzykiwał moje słuchawki, a drugi mu wtórował śmiejąc się  w równie interesujący sposób, a kilkanaście dni temu wysłuchiwałam o SłIt FoCiAcH nA FeJsBóCzKa i ŻaLu Z pOwOdU nIe KuPieNiA RoOoShOfFyHh BoOoTkOoOfFf.... w pewnym momencie rozmowie dwóch panien zaczął się przysłuchiwać cały autobus, gdyż było to zaprawdę fascynujące słuchowisko... Do tego stopnia że zaczęłam się zastanawiać gdzie byli rodzice?
Zaczyna mnie zastanawiać ile w tych sytuacjach jest marnego performansu a ile głupoty...

środa, 9 listopada 2011

"I ne ma Yahi?"*

Czasem zdarza się tak, że usłyszana historia wywiera na nas tak ogromne wrażenie, że mamy ochotę po prostu przekazać ją dalej, a czasem nawet krzyczeć, by nasze słowa trafiły do jak największej ilości osób. Z książką Theodory Kroeber zetknęłam się przy okazji zajęć i niestety tylko z zadanymi rozdziałami, czego szczerze żałuję i obiecuję nadrobić.
Zapiski zamieszczone w tej książce pokazują nam jakże odmienny od stereotypu  obraz rdzennych mieszkańców Ameryki. Są to ludzie pogodzeni ze swoim losem, żyjący w zgodzie z naturą, z dala od innych toczą spokojne życie. Co pewnie zdziwi niektórych szczep plemienia Yahi nazywany Yana, nawet nie znał obrzędu skalpowania. Sielankowy obraz zostaje przerwany przybyciem białego człowieka i wywołaniem gorączki złota. Rdzenne plemiona zostają pozbawione prawa do swoich ziemi, tracąc tym samym tereny łowieckie. Prowokuje to Indian do kradzieży, na co biali znajdują odpowiedź dokunując kolejnych masakr na Yana.
Niedobitki ukrywają się przez lata, aż w końcu przy życiu pozostaje tylko Ishi. Wygłodzony Indianin zostaje znaleziony przy rzeźniczej farmie, następnie trafia do więzienia a na finał pod oko dwóch antropologów: T.T. Watermana i A.L. Kroebera. Ishi staje się dla nich nie tylko źródłem cennych informacji, ale i przyjacielem. Pod dachem muzeum otrzymuje schronienie, a także pozycję nauczyciela przekazującego wiedzę o swojej technologii, ale dość już streszczania "fabuły".
Rozdziały czyta się w szybkim tempie przewracając kolejne kartki, oczekując następnego zdania, akapitu czy słowa. Styl ułatwia uruchomienie wyobraźni i odtworzenie poszczególnych wydarzeń w głowie, co sprawia że nie tyle oglądamy film, ale i świat Ishi jest dla nas namacalny. Powiem więcej: utożsamiamy się z Ishi. Lubimy go. Na mojej twarzy zagościł szczery uśmiech gdy czytałam o podróży Ishi do jego rodzinnego "kraju". Nie dało się nie polubić człowieka który na zainteresowanie tłumu zareagował krótkim pokazem własnej kultury, a gdy przyszedł czas odjazdu żegnał się ze zgromadzoną widownią mówiąc Ladies and Gentleman! Goodbye! Łezka kręciła się w oku (obawiam się że po lekturze całości byłby to strumień łez) czytając opisy pośmiertnych "formalności".
Zaskakuje nas łatwość z jaką Ishi dostosował się do "naszego" świata, a kradzieże których Yana musieli dokonać są w moich oczach w pełni usprawiedliwione. Czuję szczerą nienawiść do tych, którzy żyli z polowania na Indian i oburzenie iż ludobójcy byli traktowani na równi z bohaterami. Jakież to honorowe napadać bezbronnych ludzi którzy śpią i odcinać im drogę ucieczki. Jakież to bohatersko-estetycze strzelać do dziecka i zmienić broń by ciało ładniej się rozpadało. Czytając takie opisy można poczuć obrzydzenie do własnego koloru skóry, choć Ishi by pewnie nie chciał wywoływać takiego uczucia...
Najbardziej zaskoczyło mnie zrozumienie jakim Ishi obdarzył białych, gdy spojrzał na świat z ich perspektywy, gdy zobaczył że kradzieże były dla nich krzywdzące. To zaskakujące że nie "rozdrapywał" ran i przyznał rację swoim oprawcom. Opis spotkania na rodzinnych ziemiach, sprawił że jeszcze bardziej zaczęłam szanować bohatera książki.

A teraz odeślę Was do lektury. Historia Indianina o nieznanym imieniu, nazywanym Człowiekiem (bo słowo Ishi oznacza właśnie człowieka) z pewnością na długo pozostanie w mojej pamięci.
-------------
*Czy jesteś indianinem? w języku plemienia Yahi

sobota, 5 listopada 2011

5th November

Remember remember the fifth of November
Gunpowder, treason and plot.
I see no reason why gunpowder, treason
Should ever be forgot...
Wszyscy którzy mnie znają wiedzą, że z sentymentem wspominam czasy gdy miałam mniej niż 14 lat. Wtedy wszystko wydawało się prostsze. Nawet to, o czym będę pisać niżej. Nie bez powodu przytoczyłam tu rymowankę o 5 listopada. Skojarzenie tego dnia z pewnym filmem jest moim zdaniem bardzo proste. Wręcz naturalne. Przynajmniej dla mnie, a to dlatego że właśnie z filmu V for Vendetta dowiedziałam się kim był Guy Fawkes i czym był Spisek Prochowy. Nie powiem Wam czy o tym fakcie w ogóle uczy się w szkołach, bo po prostu tego nie pamiętam. A nawet jeśli, to sprawa jest marginalizowana. Z jednej strony to dobra postawa. Zmniejsza się prawdopodobieństwo że jakiś niedojrzały smarkacz zrobi coś, co zakończy się katastrofą.
Kiedyś śniłam o krwawej rebelii, o potężnym przewrocie który oznaczał by oczyszczenie z kolejnych grup dla których liczy się tylko i wyłącznie władza. Budziłam się codziennie rano mając nadzieję że nie zdołam dojść do szkoły. Tak Another Brick in the Wall pt. II było moim hymnem. Szkoła była dla mnie formą ucisku, taką jak Kościół Katolicki. Ten sen w mojej głowie jest wciąż aktualny. A teraz jesteśmy o krok od przewrotu. Niestety, nie o takim przewrocie marzyłam. Zamiast zdecydowanych, widzę oburzonych którzy idą na spacer głównymi ulicami Warszawy na zasadzie: jest protest, jest nas dużo i jest fajnie ale nie wiemy o co nam chodzi.
Zabawniej jest w Wielkiej Brytanii. Co prawda angole wiedzą o co im chodzi, jednak ukrywają się pod maska swojego bohatera - Guya Fawkesa. Są przewrotni, bo kupują chińskie podróbki zamiast licencjonowanych oryginałów. Przez swoją oszczędność przyczyniają się do rozwoju wyzysku na Dalekim Wschodzie. Nie ma to jak konsekwencja. A propos Dalekiego Wschodu: perspektywa nowego dysku twardego do mojego kompa przesunęła się jeszcze bardziej przez powódź w Tajlandii. Ceny komponentów poszły drastycznie w górę. To zadziwiające jak europejczykom pali się grunt pod nogami, z powodu katastrofy ekologicznej na drugim końcu świata. Można bezkarnie śmiać się w twarz zwolenników supremacji białej rasy, co właśnie mam ochotę uczynić. Niestety nie mam w zasięgu ręki osoby o takich poglądach.
Konfrontacja idei z rzeczywistością praktycznie zawsze musi się wiązać z rozczarowaniem. Był czas by do tego przywyknąć, dlatego nie reaguję już tak emocjonalnie na to co widzę.
PS.: loguję się na fejsbuka a on dalej działa! Jest 5 listopada i NIC SIĘ NIE STAŁO!! Idę na sushi z tego powodu.

czwartek, 3 listopada 2011

Shockwave this... Shockwave that...*


Nie wiem ile razy w tym roku pojawi się magiczne słowo Transformers i w jakich kontekstach. Proszę o wybaczenie zboczenia maniaka, bo tematu dziś tylko dotykam, a to za sprawą poleconego kiedyś przez Pana Michała K. projektu o nazwie Shockwave, którym katuję się parę miesięcy a uwielbienie dla tej muzyki nie maleje.
Na początek trochę biografii. Jak podają dostępne źródła, pierwsze demo sterroryzowało ulice miasta Erie w roku 1997. Zamaskowani goście o ksywach Donald Super, Warbux, Firefly, ScrapIron, Biff Justice i Callahan ochrzcili swój pierwszy oficjalny materiał tytułem Warpath. Na mojej twarzy zagościł uśmiech gdy zobaczyłam pozostałe tytuły albumów i poszczególnych utworów. Silna inspiracja Transformers podziałała do tego stopnia że... stwierdziłam krótko: muszę to mieć.
Obawiałam się jednej rzeczy: że zespół gra po linii Enter Shikari. Jakie było moje zaskoczenie gdy usłyszałam agresywny, dynamiczny, klasyczny (to niewłaściwe słowo) hardcore w najczystszej postaci. Powiem więcej: ta muzyka nie tylko idealnie pasuje do sampli wyjętych z kreskówki, ale i oddaje jej klimat. Wbrew pozorom to nie jest infantylna bajeczka, tylko regularna wojna, pomiędzy dwiema zwalczającymi się frakcjami.
Słuchając Ultimate Doom obrazy z kreskówki odżywają w mojej głowie. Aktualnie Divide and Conquer powoduje u mnie przypływ gniewu skierowany w stronę Michaela Baya za zmarnowanie postaci Shockwave'a, bo gdyby miał przynajmniej połowę agresji zespołu... to ludzie marudzili by że Michaś przedobrzył. The Insecticon Syndrome przytłacza ciężarem i... naprawdę mam wrażenie że utwór wykonują Insecticony.
Albumy są tak oldschoolowe jak kreskówka, więc polecam gorąco. Przyznaję że z trudem przychodzi wyciągnięcie mnie na koncert, ale show w wykonaniu tych panów bym nie pogardziła. Niestety pozostaje tylko odpalić Live in Poland.
PS: sorry za chaos. Linka do płyty nie będzie. Znajdźcie sami.
PS2: pełnią szczęścia byłby utwór o tytule Starscream
______________________________________________
*w jednym odcinku tak marudził Starscream. Nie pamiętam dokładnie w którym... jak się upewnię to uzupełnię.