czwartek, 29 grudnia 2011

Koniec wieku...

Zaprawdę powiadam Wam że z wielkim trudem powstrzymywałam się by opublikować to dopiero po świętach. Nie chciałam psuć nikomu nastroju, a liczę na to że przed sylwestrem nikt nie będzie się przejmował jakimś bełkotem z blogspot.com.
Zbliża się kolejny, gorzki koniec roku, nieskutecznie osładzany kawą (jestem burżuj... 2 łyżeczki). Czasem jednak odnoszę wrażenie że minęło dziesięć lat a czasem że... sto. Ten rok mogę porównać do imbiru marynowanego. Przeszedł przez wszystkie gamy smaków - od ostrego przez gorzki po słodki. Ilość zwrotów akcji wystarczyłaby na niezły film. Charakteryzator też miałby pełne ręce roboty... Zmiana ubioru, makijażu, fryzury... Metamorfoza za metamorfozą.Wszystko było gdzieś tam i kiedyś tam planowane, jednak dopiero teraz zebrałam się na odwagę. W skrócie to: stopniowy progres a na finał gwałtowny regres ze wszystkim.
 Mentalnie wciąż jestem w dupie. Co do relacji międzyludzkich to mogę się usprawiedliwiać że jestem stereotypowym chińskim wężem =_=. Na dodatek pluje jadem ta żmija (albo raczej Czarna Mamba).
Korzystając z okazji do rozliczeń, pozwolę sobie na małą prywatę, bo mam kilka słów do paru osób.
Baś, jeśli to w ogóle czytasz to dziękuję Ci za wszystko i przepraszam za wiesz co. Mam nadzieję że kiedyś znowu się spotkamy i że wybaczysz mi syndrom Zosi Samosi, ale nie chcę Cię po prostu wciągać w mało przyjemną sprawę i... zawsze byłam zdana wyłącznie na siebie co często kończyło się porażką (na różnych etapach). Taka dygresja od podziękowań: czy ja gdzieś pisałam że jestem całkowicie bez winy?
Mój rok z licencjata. Pomimo że widywaliśmy się tylko w weekendy, to i tak nie były to zmarnowane trzy lata. Jesteście naprawdę super ludźmi i mam nadzieję że jeszcze kiedyś się spotkamy. Gratuluję wszystkim którzy już się obronili, i życzę szczęścia tym, którzy mają to przed sobą. Szkoda że nie mam okazji by widywać was częściej niż przy okazji tych obron. 
Na dalszej liście podziękowań jest cała grupa pierwsza z kulturoznawstwa MU. Dziękuję Wam wszystkim bez wyjątku za przygarnięcie przestraszonej Jędzy o wrednym wyrazie twarzy. W szczególności pragnę podziękować Goździkowej Czarownicy za to że w ogóle do mnie zagadałaś na korytarzu i dzięki temu przełamałam pierwsze bariery, Darii, Patrycji, Marcie i Klaudii za to, że towarzyszyły wtedy Oli. Następne idą do Zuzanny, Marty (Mariszki) i Pauliny - gdyby nie Wy to Różowy Paranoik nigdy by się nie narodził w mojej głowie :) A gra w Tylko pytania i Scenki z kapelusza bez kapelusza to czysta przyjemność. I te nasze Oscarowe role których amerykańska akademia filmowa nawet nie zauważy... Ich strata :P
Dzięki dla reszty ludzi z roku z którymi mijam się gdzieś na korytarzu/wracam autobusem do domu.
Justyna, na liście rzeczy do zrobienia w tym roku jest wypad na konwent. Dziękówka za użyczenie tabletu graficznego, przez co parę nocek zarwałam i za obecną pomoc z zaliczeniami.
Karolina - znam Cię najdłużej z wymienionych tu osób. Te wszystkie lata przelatują mi przed oczami. Całkiem sporo wydarzeń można upchnąć w jednej minucie.
Sylwia - fajnie było w GOKu. Trochę nerwowo ale mimo wszystko fajnie i gdybym miała wrócić do tej samej ekipy, nie wahałabym się. 
Michał, ile to się znamy? 4 lata minęły od pierwszych rozmów gdzieś na gg. Coraz częściej się ze sobą nie zgadzamy, jednak zawsze udaje się jakiś kompromis wypracować. W tym roku planuję wskoczyć do Wrocławia parę razy... jak tylko znajdzie się trochę kasy więc do zobaczenia.
Cezar dziękuję za drugą szansę.
Ej Borys, ja naprawdę Cię lubię... Nie sugeruj się tym że wylądowałeś gdzieś na końcu tej listy. Chyba będzie mi brakować tych sporadycznych rozmów między zajęciami. Tylko... czasem zastanawiam się co bym zmieniła gdybym mogła cofnąć czas. A te dwa metaforyczne kamienie w głowę - zapamiętam je. Pozytywnie. I zapomniałabym: jak już to gdzieś napisałam, mogę iść w ciemny las. Zostało mi jeszcze trochę świeczek ;)
Kilka osób pominęłam przez przypadek, albo sporo rzeczy zdążyłam z nimi wyjaśnić, a nie dlatego że ich nie lubię. Anyway... do zobaczenia po "drugiej stronie" (czyt.: w nowym roku)
Cóż. Na koniec roku już tradycyjnie musiałam się pogubić. Coś czuję, że napiszę o tym książkę fantasy. Tymczasem pozostanę przy pseudo-teatralnym śmiechu.
Jakieś postanowienia noworoczne? Parę wypadów na imprezy i premiery kinowe. Zaczynam od Sherlocka, dalej Mroczne Widmo 3D (ehe...), The Avengers, Dark Knight Rises, Django Unchained (Tarantino... Tarantino) i Hobbit. Pewnie w między czasie coś jeszcze się znajdzie.


Czeka mnie jeszcze wydatek rzędu 500 zł. Mam nadzieję że tego nie pożałuję czego się obawiam (a myślałam nad tym od 14-15 roku życia).

Korzystając z tego że tekst staje się hipertekstem etapami wymazuję pewne niechciane epizody z przeszłości. Kiedyś było tu postscriptum, a teraz mogę zamieścić jedynie formułkę powtarzaną do porzygu przez filmowych (i nie tylko) gliniarzy: wszystko co powiesz, może zostać wykorzystane przeciwko tobie.

środa, 28 grudnia 2011

... a dziś będzie o butach

Wycięcie paznokci było błędem. Za bardzo przyzwyczaiłam się do szponów, a teraz muszę czekać aż odrosną. Muszę przyznać że zdarza mi się tęsknić za czasami gdy nie przywiązywałam zbyt dużej uwagi do wyglądu. Glany i dużo czerni bezkształtne czarne ciuchy miały zalety.
Zacznę od butów. Dnia 31 X 2011 po wizycie w trzech centrach handlowych, bliska desperacji kupiłam buty. Jestem dziwna i inna bo zakupy nie są moim żywiołem i po godzinie w sklepie dostaję szału. Nie wiem jak można spędzić cały dzień w Silesia City Center i dosłownie każdy weekend spędzać na rajdzie Tour de Sklep. Osobiście wolę zainwestować w karabin ASG czy pistolet gazowy i postrzelać do puszek niż łazić bez celu.
Po niecałych dwóch miesiącach to, co się z tymi butami stało uważam za kpinę producenta: pomimo stosowania impregnatu i unikania kamienistych torów tramwajowych z uroczych elfich butków zaczął schodzić „zamsz”, pękły szwy na pięcie, czubki okazały się jeszcze mniej wytrzymałe. Czara goryczy przelała się gdy od prawego buta odeszła podeszwa =_=.
Oględziny spowodowały niekontrolowany atak furii. Zmarnowałam tyle godzin by w ogóle znaleźć wymarzony model + czas zmarnowany w środkach komunikacji miejskiej, przymierzanie i dokładne przemyślenie zakupu a wszystko tylko po to by wywalić zakup do kosza. Wiem że mogę iść i próbować reklamacji, ale obawiam się że przez zdarty zamsz nie zostanie ona uwzględniona.
Zastanawia mnie, w jakim celu produkuje się tak nietrwałe buty? Czy targetem są wyłącznie panie które wychodzą z domu, wchodzą do samochodu a potem jadą do biura i tam zmieniają je na czółenka? Czy opcja: wyjść na miasto została całkowicie wykreślona? Nie brakuje mi worków... Brakuje mi solidnych produktów.
Na szczęście Pustak eL znalazła inny model, bardziej odpowiedni na zimę, której póki co nie widać. Mimo wszystko ma nadzieję że nowe buty wytrzymają trochę dłużej. Żegnajcie stare dobre czasy bez „nie mam co na siebie włożyć”.
PS: ze zgrozą stwierdzam że niedługo znowu zostawię trochę hajsu w sklepach by uzupełnić szafę... Chyba zacznę pić melisę ;)

PS: stwierdzam że brak uczelni wystarczy by mieć wystarczająco dużo czasu na prowadzenie bloga i prowadzenie trybu życia: nie wiem co będę robić za godzinę i nawet hiszpańska inkwizycja mnie nie zaskoczy :)

wtorek, 27 grudnia 2011

Po babsku.

A niech mnie! Zakrzyknęła eL gdy po zerknięciu na półkę z lakierami do paznokci przeliczyła je wszystkie dokładnie i z całą powagą stwierdziła że ma całe czternaście różnokolorowych buteleczek plus kilka sztuk ozdobnych pękających z czego w regularnym użyciu są może 2-3 kolory. W tym momencie zaczęłam się zastanawiać po co komu tyle lakierów do paznokci, zwłaszcza gdy nie prowadzi się salonu piękności ze specjalnym stoiskiem do manicure.
Wszystko byłoby w porządku, jednak by zatuszować brzydki kształt paznokci jestem wręcz zmuszona do ich malowania i piłowania w określony sposób. Chwilowo jestem od tego zwolniona - połamały się bestie i łatwiej było ściąć je do zera niż wyrównywać. Zastanawia mnie jedna rzecz która jednocześnie nie daje mi spokoju: właściwie w imię czego wydajemy fortunę na masę kosmetyków, skoro i one mają określoną datę ważności? Tak tak: z kosmetykami jest identycznie jak z jedzeniem :P
Tutaj marudzę a paradoksalnie maluję się jak głupia - jak nie zdążę w domu to wyciągam kosmetyczkę w autobusie by nałożyć na powieki trochę cienia. Zapytacie w czym problem? Przecież przy takim czymś dzień w dzień wszystko powinno się kończyć w mgnieniu oka. Paradoksalnie tak nie jest - nie potrzeba dłuta by dostrzec kawałek skóry bez podkładu i szlifierki kątowej (tak, wiem co to jest) do demakijażu. Mam zamiar zrobić porządek w szufladzie i zapewne z żalem stwierdzę że większość produktów pójdzie do kosza a nie skorzystałam z nich ani razu, w tym dwie palety po dwadzieścia cztery odcienie w każdej z których korzystałam sporadycznie (drugi raz nie dam się na to nabrać).
Irytuje mnie dodawanie do wszystkiego tych bzdurnych aplikatorów z których i tak nie korzystam. Mam kilka pędzli które mi wystarczą (co prawda poprawiam makijaż kilkakrotnie w ciągu dnia). Jakiś czas temu nie wierzyłam w to że można sobie zawracać tym głowę dłużej niż 15 minut.
Wniosek tego krótkiego wywodu jest taki: następnym razem kupię tylko to, czego mi aktualnie brakuje i nie dam się nabrać na promocyjne ceny mega palet. Mi się to nie opłaca.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Insomnia

Przedstawiam króciutkie opowiadanie, inspirowane dzisiejszą nocną serią koszmarów sennych.
====================================================================
Miejsce w którym znalazła się dziewczyna przypominało scenografię z horroru i wyjątkowo tandetnego filmu fantasy. To był wyjątkowo ciemny las, przecinany przez wyjątkowo głęboką rzekę, który na dodatek spowijała wyjątkowo gęsta mgła. Wszechobecną ciemnię bez skutku próbował przebić księżyc – doskonale widoczny, aczkolwiek dawał wyjątkowo słabe odbicie światła. Gwiazd było wiele, lecz przypominały raczej mąkę niż ciała niebieskie rozsiane po przestrzeni kosmicznej.
Młoda Dama spała w szalupie ratunkowej która wyglądała jakby zatopiono ją razem z Titaniciem, a następnie wyciągnięto po stu latach na powierzchnię, by po wykonaniu powierzchownych prac remontowych zacumować ją na planie Władcy Pierścieni. Całość byłoby trudno namalować nawet najwybitniejszemu artyście, gdyż nawet o odcieniach szarości nie mogło być mowy. Nawet biała łódź zdawała się być barwy wypłowiałej czerni. Kontrasty stały się niemożliwe do wychwycenia.
Łódź uderzyła o zniszczony drewniany pomost. Wstrząs wyrwał dziewczynę ze snu, która delikatnymi ruchami podniosła się z pokładu. Wszystko wykonywała po omacku, gdyż nawet jej przyzwyczajone do życia w ciemności oczy miały problem z dostosowaniem się do warunków. Wyczuła dłonią zniszczoną, ozdobną poręcz i stanęła na kładce która mogła się zawalić pod stertą liści. Spod stóp dziewczyny słyszalny był trzask spróchniałego drewna. Dźwięk ten wpisał się w pieśń samotnego wilka śpiewającego przy akompaniamencie kruków i sów. Wątpliwa sprawa czy księżyc w ogóle wziął pod uwagę popisy wokalne niespokojnego ducha – wciąż nie chciał odbijać dostatecznej ilości światła.
Dziewczyna znała drogę na pamięć. Znowu to przeklęte miejsce – powtarzała w myślach. Nie dowierzała że idea tego miejsca może się zakorzenić aż tak głęboko w podświadomości. Znała doskonale cel swojej wędrówki – miejsce nie mniej nieprzyjemne, będące epicentrum całej zarazy.
Po godzinie dotarła do starej autostrady. Spojrzała w niebo. Bez zmian. Nie dostrzegła nawet gwiazdy polarnej. Brak jakiegokolwiek punktu zaczepienia nie zniechęcał dziewczyny. Podążała na oślep projekcją opuszczonej szosy by w końcu dotrzeć do szlabanu który próbował odstraszyć intruzów szyldem informującym o radioaktywnym skażeniu. Podniosła konstrukcję bez większych problemów, by znaleźć się na terenie kolejnej projekcji: las zniknął zastąpiony przez stare niszczejące budowle - bloki mieszkalne, urzędy, jednorodzinne domy przeplatane skwerkami, parkami i placami zabaw.
Gdzieś w oddali straszyły szkielety atrakcji wesołego miasteczka o którym mało kto pamiętał. Wiatr poruszał pustymi od dawna gondolami przymocowanymi do koła Diabelskiego Młyna. Śruby powinny już dawno się rozsypać, jednak jakaś nieznana siła wciąż trzymała je w całości. W najdalszym punkcie widoczny był zarys starej elektrowni. To był właśnie jej cel wędrówki.
Wystarczyło tylko dziesięć kroków by znaleźć się w jej wnętrzu i spacerować po pustych korytarzach. Miała dość czasu by znaleźć to, czego szukała. Nagle powietrze się zmieniło. Stało się jednocześnie zimne i czyste. Niebo przeszyła seria niemych błyskawic. Zamiast grzmotów słychać było jedynie wiatr. Dziewczyna obróciła głowę. Kroczyła za nią postać ubrana w ciemny, bezkształtny strój. Jeden z Ludzi Cieni, pełno ich tu. Wysłannik „zleceniodawcy” czy jakaś obca siła mająca utrudnić wykonanie zadania?
Zignorowała niezidentyfikowanego osobnika idąc dalej w stronę opuszczonego biura. Tabliczka ledwo trzymała się na poluzowanej śrubie. Wystarczyło lekkie poruszenie drzwiami by informacja zapisania cyrylicą roztrzaskała się o brudny beton. Dziewczyna rozejrzała się po gabinecie. Dokładnie przeczesała wszystkie szuflady. Starania okazały się bezskutecznie. Zapamiętała jedną wskazówkę zapisaną na ścianie labiryntu: wymyślony szlak. Podniosła potrzaskaną ramkę ze zdjęciem rodzinnym. Poczuła delikatne obciążenie w prawej kieszeni czarnego płaszcza. Zanurzyła tam dłoń by wyciągnąć nóż o czarnej klindze i rękojeści ozdobionej kawałkiem sznurka. O taki tandetny drobiazg tyle zamieszania. Wartość tego noża nie przekraczała pewnie dziesięciu złotych, a jego wytrzymałość była mocno wątpliwa.
W drzwiach pojawiła się ciemna mgła. Cień zaczynał przybierać coraz wyraźniejszy kształt zakapturzonej postaci. Gdy w końcu się ukształtował, wyciągnął ku dziewczynie dłoń odzianą w skórzaną rękawiczkę i podniósł powoli głowę. Jego rysy twarzy były niewidoczne. Jedyne co mogła dostrzec to zarys opaski wysokości oczu. Wtedy z ciemności wyłonił się szereg trójkątnych zębów wykrzywiony w szyderczym uśmiechu, a nawet opaska nie mogła zasłonić dwóch czerwonych latarni uformowanych wokół kocich źrenic. Drugą rękę oparł na ramie łóżka z baldachimem. Dziewczyna ze strachu zamknęła oczy, modląc się by zmora odeszła tam, skąd przyszła.
Wtedy coś do niej dotarło: znajdowała się w starej elektrowni zamkniętej ponad dwadzieścia lat temu, więc jakim cudem na środku gabinetu mogło się znaleźć ogromne stalowe łóżko? Otwarła oczy i wypowiedziała po cichu te kilka słów które miały odpędzić zjawę. Stopniowo mówiła je coraz głośniej.
- Nie jesteś prawdziwy! - wykrzyczała na całe gardło.
Widmo uśmiechało się coraz szerzej. Burza zdawała się nie mieć końca, a niebo przybierało stawało się jeszcze mniej realne niż na początku wędrówki. Wydawać się mogło że za oknem rozciągał się jedynie bezkres wszechświata. Ciemność pokrywały mgławice, oglądane wcześniej jedynie na zdjęciach. Stwierdzenie „sen wariata”, przemknęło przez głowę dziewczyny jak torpeda.
Okrążyła biurko i zbliżyła się do zjawy, na odległość wyciągniętej ręki. Wciąż nie widziała twarzy, co było już wystarczającym powodem by dostać ataku furii. Zauważyła za to ozdobny świecznik postawiony na parapecie i nie mniej zdobiony żyrandol przyczepiony do sufitu z gotyckim kasetonem nad głową. Dekoracja płynnie przechodziła w gołą, obdartą z bezdusznej farby olejnej ściany. Przeklęty autotematyzm, cholerna autoironia i pieprzona kategoria powtórzenia - te słowa mogła zamienić w tym momencie w swoją mantrę.
- Tego już za wiele – odparła pod nosem, po czym zacisnęła oczy i wymierzyła wcześniej przygotowaną pięść prosto między oczy widma.
Nie pamięta czy czuła materialny opór, lecz zaczęła się zastanawiać czy nie lepszym pomysłem okazało by się użycie noża. Przekroczyła pewnym krokiem próg. Wiatr nagle ucichł, a raczej okazał się szumem rzeki, podkreślanym przez rytmiczne uderzenia drewnianej łódki o pomost. No to jestem w punkcie wyjścia, stwierdziła bezgłośnie.
Gdy otwarła oczy ujrzała ciemny las który jak jej się wydawało opuściła w poszukiwaniu czegoś ważnego. Jedyne czego nie pamiętała to droga powrotna. Sytuacja przypominała film. Nagłe i niespodziewane wrzucenie w akcję, bez żadnego wstępu. Być może wycięta scena pojawi się gdzieś na końcu, jako zabieg montażowy mający wyjaśnić niedomówienia.
Usiadła na skraju pomostu i zaczęła bawić się odzyskanym narzędziem – kluczem do dawnego życia. Wystarczająco długo słuchała że powrót nie jest możliwy i musi sobie poradzić z problemami, a żeby to zrobić potrzebny jest przewodnik. Ona go nie chciała. Miała mapy i znała miejsce w którym utknęła. Wiedziała, że nie może całe życie krążyć wokół jednego punktu i musi w końcu się oderwać od tego punktu zaczepienia by znaleźć coś nowego.
Tyle było prób poszukiwań. Tym razem przeszła na drugą stronę i wróciła. O ile nie jest to kolejna próba właśnie tam, za płytą lustra. Musiała uważać. Miała tego świadomość, jednakże perspektywa ucieczki zdawała się być coraz bardziej prawdopodobna. Oddalała się wizja szyderstwa podświadomości.
Poderwała się na równe nogi gdy tylko usłyszała kroki mężczyzny idącego niepewnym krokiem. Miał na sobie ten sam płaszcz co zmora, jednak jego rysy twarzy były całkowicie widoczne. Znała go doskonale – przyjaciel z dawnych lat, od którego zaczęła dzielić ją ogromna przepaść. Próba jej przeskoczenia zakończyła się tu, w otchłani.
- Ile razy mam ci to powtarzać? - zaczął swój monolog. - Z tego miejsca nie ma ucieczki. Poza tym chciałaś się tu znaleźć więc nie masz na co narzekać. O przepraszam: przecież nikt nie trzyma cię za rękę więc możesz wyjść z Otchłani. A może po prostu ci się tu podoba?
- Po prostu pozwól mi odejść. Już od dawna nie jestem tą osobą którą może i znałeś.
Odwróciła się idąc w stronę krawędzi pomostu. Jeśli skoczy, po prostu zakończy tę całą szopkę. Ostatni akt został przerwany przez panterę która pojawiła się nad głową dziewczyny. Powaliła kobietę na drewniane deski warcząc wrogo nad jej uchem. Łapę położyła na plecach, uniemożliwiając ucieczkę...

Wokół panowała ciemność nie mniejsza niż w lesie. Wtedy zorientowała się że ma zaciśnięte powieki i leży we własnym łóżku. Strach był jak najbardziej realny, co nie było nowością. Kłopoty ze złapaniem oddechu też przeszły do rutyny, tak jak przekleństwa kierowane w stronę snów, zwłaszcza tych bardzo realnych koszmarów, które przez długie godziny uniemożliwiały odróżnienie tego co jest rzeczywistością a co urojeniem. Wydawać by się mogło, że po tylu przejściach to nic trudnego. Prawda była zupełnie inna.

niedziela, 25 grudnia 2011

Raport (nie)taktyczny.

Ten wpis powstawał w kilku momentach dnia. Nie pamiętam dokładnie godzin, więc pewnie wszystko się wymiesza. 
Gdzieś koło 14.00
Akcję "Święty Spokój" trafił szlag. Mam nadzieję że uda mi się zrobić parę zdjęć Katowic wieczorem (o ile znajdę osobę towarzyszącą do zdjęć, jacyś chętni?). Filmów oczywiście nie mam, poza Incepcją która zaraz poleci. Może znajdę kolejne które miałam obejrzeć dawno temu. Jeszcze tylko dziś i jutro a znów biblioteka będzie otwarta (a chcę zgarnąć Koralinę).
Właściwie to... jaki dziś dzień? Jak zwykle w święta mam zaburzenie cyklu dobowego i nie wiem czy dziś jest niedziela czy poniedziałek... a może wtorek? ;) Komputerowy kalendarz podpowiada mi że jest niedziela.
20.00 - 23.00
Oglądam Piratów z Karaibów. Wcześniej na tapetę poszła Incepcja Nolana. Film nieco pokręcony, ale wszystko jest do ogarnięcia. Wystarczy trochę poczytać na temat struktur osobowości, snu i świadomości, lub słuchać uważnie dialogów. Jedynym problemem może być ostatnia scena a raczej ujęcie. Ostatecznie można się jednak powołać na inne przykłady wymieszania życia ze snem. Oniryzm zawsze będzie się gdzieś przewijał i nieważne czy mówimy o  Życie jest snem autorstwa Pedra Calderona de la Barci, Matrixie Wachowskich czy chociażby Avatarze Camerona. Incepcja okazuje się nie mniej niebezpieczna od Macierzy.
Film ma budowę klamrową, to po pierwsze, jeśli ktoś ma wątpliwości . Po drugie wystarczy pamiętać że głównym motywem filmu jest włamanie do cudzych snów, lub jak mówiła moja promotorka: jest to film o kręceniu filmów. Nie da się uciec od autotematyzmu, w epoce w której wszystko powiedziano.
00.34 - początek kolejnego wątku.
Sezony Top Gear są powtarzane, ale zrezygnowałam po odświeżeniu przejazdu pana o pseudonimie Alice Cooper. Jeden z moich ulubionych występów gwiazd w wozie za rozsądną cenę.
Co do Nolana to korci mnie by ponownie obejrzeć Memento. Film zmontowany od dupy strony, że się tak wyrażę. Mnie bardziej interesuje samo schorzenie na które cierpi główny bohater. Współczuję mu. przez zanik pamięci każdy manipuluje nim jak chce. Ciekawe czy on sam wie kim jest - ile z tego co rzekomo pamięta ze swojego poprzedniego życia jest prawdą. Kozioł ofiarny czy marionetka? Oto jest pytanie. I czy mi się wydaje, czy Natalie była podobna do jego żony?
A sam tytuł... Aż chce się dokończyć myśl i powiedzieć "memento mori". Biorąc pod uwagę że Pan Leonard Shelby wręcz urządza sobie krucjatę przeciwko domniemanemu zabójcy, skojarzenie wydaje się oczywiste. Tak poza tym, czy Natalie nie domyśliła się kto zabił jej faceta?
Z drugiej strony słowo memento w tym kontekście brzmi trochę ironicznie...
Czas jednak opuścić świat spostrzeżeń filmowych i położyć się w końcu o jakiejś normalnej porze... 1.00 jest całkiem normalna ;)
Ponownie życzę Wam wszystkim smacznego jajka ;)

A że pewnie jeszcze tu dziś wrócę to またね
PS.: muzyka z Incepcji daje radę. Z rana odsłucham ją bez towarzystwa obrazu. (mówiłam że jeszcze tu wskoczę... hihih)

piątek, 23 grudnia 2011

Banita – Droga do gwiazd

Początkowo miałam opisywać Kaliber 44 – Księga ale… nie ma sensu się powtarzać i powielać tego co było powiedziane setki razy. W zamian poświęcę czas płycie, o której być może niewielu słyszało a pochodzi z tego samego okresu i mojej okolicy, czyli Zagłębia Dąbrowskiego.

Tym, co charakteryzowało składy tego okresu jest oczywiście klimat. Gdzieś na pograniczu haju, szaleństwa a czasem nawet koszmarnego snu. Na Drodze do gwiazd w ten koszmarny nastrój wprowadza intro składające się z dark ambientowych dźwięków zaopatrzonych w monolog. Dalej jest już tylko… cała reszta zawartości czyli 17 równych psychodeliczno, psychotycznych utworów (po odliczeniu skitów i outro jest mniej ale to nie lekcja matmy).
Można się czepiać podobnych do siebie i dość prymitywnych beatów. Całościowo jednak działa to na korzyść albumu. Sprawia że album jest spójny całościowo i można (jeśli ktoś nie może się obejść bez tagowania) spokojnie podpisać to jako hardcore psycho rap. Tu nikt nie bawi się w wygładzone do granic możliwości sterylne dźwięki.
Warstwa tekstowa. Dostajemy tu tematy takie jak nie zawsze sprawiedliwa hierarchia społeczna, niebezpieczeństwa dnia codziennego (tak znów odniesienie do „Psychozy” Kalibra), oczywiście sprzeciw wobec świata (chociażby w tytułowym), trochę rapu o rymowaniu.
Zatrzymajmy się na moment przy utworze „Siedem bram piekieł”. Zajechało black metalem? Jak nie to dobrze bo powiązania kończą się tylko w tytule. A wspominam ze względu na teledysk nagrany w moim rodzinnym mieście. Oczywiście prosty i bez kombinowania, stare czasy kiedy to podziemia pod górą zamkową były dostępne dla zwiedzających.
Podsumowując: album jest spójny i dobrze wyprodukowany. Z jednej strony szkoda że nie wpisał się tak w kanon jak Księga a z drugiej strony co za dużo to nie zdrowo.
~ - autor: lhavoc w dniu Marzec 24, 2010.

środa, 21 grudnia 2011

Jak przeżyć święta?

Odczekałam do północy. Cztery wpisy jednego dnia to zdecydowanie za dużo, niezależnie od tego jak krótkie one są. Czuję że zapełnienie strony A4 zajmie mi co najmniej godzinę z powodu mojego nie spania w nocy.
Mam ochotę obudzić się dopiero w styczniu. Zarzekam się że 3 I 2012 to wymarzona data. Prawda jest taka, że usiłuję opracować strategię przetrwania świąt bożego narodzenia bez żadnego konfliktu zbrojnego, przy jak najwyższym poziomie lenistwa. Idąc od początku, przedstawię to wszystko w punktach...
  1. Uzupełnienie braku snu. Dziś rano w autobusie dostałam sygnał od swojego organizmu iż zdecydowanie za mało śpię, pijąc przy tym zdecydowanie za dużo kawy. Bzdura... co to jest wypić 2-3 kawy dziennie? Nie pijam już energetyków, więc jest postęp. Co do snu, to nie mam zamiaru tego komentować.
  2. Opieprzanie się. Mam do napisania dwie prace zaliczeniowe, ale nie wiem czy to zrobię. Na pewno oddam jedną, z powodu zbliżającego się egzaminu który spędza mi sen z powiek. Dzień ledwo się zaczął a już myślałam sobie: mam dość, chcę stąd wyjść. Na te kilka dni muszę przestać myśleć o uczelni.
  3. Udawanie grzecznej katoliczki. Tej części nie planuję. Wręcz odwrotnie.
  4. Wypożyczyć z biblioteki książki. Gotowe. Tak, z pewnością nadrobię książkowe zaległości. Nie tylko z biblioteki ale i te pożyczone wieki temu od znajomych i leżące na półce.
  5. Muzyka. Jak zwykle nic tu nie planuję, poza wrzutami kolejnych starych recenzji.
  6. Filmy. Do świąt muszę się zaopatrzyć w arsenał filmów wojennych i filmów akcji. Mam nadzieję że znowu nie skończy się na Transformers i Plutonie. Może i coś ze mną nie halo, ale naprawdę relaksuję się przy filmach wojennych.
  7. Przewartościowanie wszystkiego co mnie otacza. W zasadzie to tylko taka ciekawostka i dodatek do powyższego kompletu.
  8. Dorwać w końcu ołówki i tusz. Tego chyba nie trzeba rozwijać. A jakże!
    Mam nadzieję że przynajmniej w 50% uda mi się ten cudowny plan wykonać i uderzyć z czymś po świętach, a nie tylko z jakimś bazgrołem z zajęć. Ech... Zapełnienie karki jest naprawdę bardzo trudne.
Na finał zostawiam Niedokończony Kącik Radosnej Twórczości z wykładu:
Już od dawna nie szukam usprawiedliwienia
łatwiej jest mi powiedzieć „co to zmienia?”
Bo i tak nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Nie szukaj więc w moich oczach zbawienia,

Przejebałaś wszystkie swoje szanse.
Nie dbając o żadne życia niuanse,
zajmujesz miejsce zapomnianego zła.
W infernalny sposób sięgając dna.

ID i piekło to w końcu jest to samo
Pierwszy plan i tło, wszystko się ze sobą zlało
Nie da się rozróżnić tych dwóch przestrzeni
Zanim ktoś ten schemat powieli

PS.: do elementów ułatwiających przetrwanie dochodzą wino i 2 butelki "irlandzkiego" piwa (GUINNESS będzie na Patryka)

Blacklodge – T/ME [3rd level Initiation = chamber of downfall]

Beat + gitary? Czemu nie. Zwłaszcza jeśli mowa o Blacklodge. W styczniu 2010 przyszedł czas na następczynię Solarkult. Jaki jest ten materiał i czy w ogóle można go porównywać z poprzedniczką? Do rzeczy: gdyby wyszedł jako EP pewnie nikt by się nie obraził. Nie jest za długi. Tracklista też krótka. O oprawie graficznej słów kilka: surowa, mroczna, industrialna i… psychodeliczna. To słowo padnie jeszcze kilka razy.
Co mamy na tej płycie a czego nie? Przede wszystkim nie ma takiego pierdolnięcia beatem po ryju jak w przypadku Solarkult. Obecny jest dalej. Nieco wyciszony, gdzieś tam w tle wyznacza rytm utworów. Trochę wyraźniej jest słyszalny w teledyskowym „Vector G” i „SaturN”.
Beat ustąpił nieco miejsca psychodeli. I to właśnie ona jest siłą napędową płyty. Czasem nawet materiał jest… lekko trance’owy. Przekonujemy się o tym już na wstępie, i trzymamy się tego przez resztę materiału. Może lekko odchodzimy w dwóch wyżej wymienionych, aczkolwiek SaturN sprawnie łączy i „łupankę” i psychodelę. Zadaję sobie pytanie na jak ogromnym haju byli panowie w trakcie nagrań? W normalnym stanie świadomości raczej trudno coś takiego nagrać.
Materiał zamyka najdłuższy „…Stupefying”. Leniwy, z oczywiście chorym wokalem, gdzieś od czasu do czasu jakiś sampel, pod koniec beat przypomina o sobie.
Na podsumowanie: jest to materiał zdecydowanie trudniejszy od SolarKult. Słuchacz może potrzebować kilku(nastu) odsłuchów by wgryźć się w ten album.
~ - autor: lhavoc w dniu Marzec 2, 2010.

Suma styli – De Integro

Moja pierwsza recenzja stworzona z myślą o publikacji. Zdecydowanie za krótka. 
================================================================

Kilka słów wstępu: ekipa z Gdańska, zjednoczone siły panów: Mati, Skor, Buka, DJ Cider, Kris. De Integro znaczy tyle co „od początku”. Dlaczego taki tytuł: nie będę tłumaczyć. Sprawdźcie sami. Oczywiście słuchając zawartości krążka.
Co my tu mamy? Przede wszystkim teksty. Niektóre nawiązujące wprost do tytułu, inne całkiem od niego oderwane jak „Ulica niepozałatwianych spraw”. O tym utworze trochę więcej i dokonam zbrodni pod tytułem „porównanie do Kalibra” konkretnie do „Psychozy”. Ulica, noc, strach… i na tym podobieństwa się właściwie kończą. Uwagę należy też zwrócić na feat. Mony. Wokal rodem z dreszczowca idealnie wpasował się w utwór. Szczerze mam nadzieję że jeszcze się o dziewczynie usłyszy.
Następne w kolejce są horrorcore’owy „Roller Coaster” i melancholijny „Wyznawcy”. Przerwa na hm… skita i jeden z moich faworytów: „Kiedy przyjdzie po mnie”. O czym jest tekst? Samobójstwo? Śmierć kliniczna? Mniejsza z tym, sposób w jaki jest to opowiedziane sprawia że nie można się oprzeć utworowi a w moim wypadku całej płycie.
Z kolejnych zasługujących na uwagę: „Oni”, kolejny o ucieczce w inną rzeczywistość „Świat nie dla nas” i „Ostatnia prosta” na podsumowanie całości.
Hip Hop? Psycho Rap? Horrorcore? Nazwijcie jak chcecie. Ja nie będę szufladkować muzyki.
~ - autor: lhavoc w dniu Luty 26, 2010.

Wprowadzenie do nowego "cyklu"

Wczorajsze napisanie krótkiej recenzji przypomniało mi o pewnym skromnym wydarzeniu z pierwszej połowy roku 2010. Zostałam zwerbowana przez kumpla do redakcji muzycznego bloga/serwisu. Niestety blog ten bardzo szybko upadł, pomimo że a) statystyka nie była zła b) w sumie była nas czwórka. Mnie położyły kłopoty sprzętowe a resztę słomiany zapał.
Nie miałam wielkich nadziei po wklepaniu w pasek adresowy przeglądarki tego cudownego adresu www.blacksea1.wordpress.com. Ucieszyłam się gdy ujrzałam znajomy layout stronki i swoje krótkie recenzje. Postanowiłam przyjść z tym tutaj i w kilku następnych postach zamieścić to, co ocalone.
Przy okazji pozdrawiam Michała, Macieja, oraz nieznaną mi koleżankę i trochę jeszcze pomarudzę... szkoda że nie udało się tego dłużej pociągnąć.

wtorek, 20 grudnia 2011

Krvavy - Schemat miłości bożej

Kamienie, noże i inne niebezpieczne narzędzia pójdą w metaforyczny ruch, pomimo że pod ręką mam tylko zapisaną kartkę papieru i klawiaturę. Nie lubię pisać o muzyce. Wolę jej słuchać i się nią delektować. Czasem tylko zdarzy mi się zebrać wszystkie myśli i zacząć pisać.
Zacznę czysto subiektywnie i emocjonalnie stwierdzając że bardzo cieszę się z faktu iż coś fajnego powstaje dosłownie za Bryni... pod nosem. Oczywiście mogę się rozpisać o katowickich tradycjach psychorapowych, aczkolwiek wtedy wyjdzie moja ignorancja w dziedzinie muzyki. Mogę zacząć wywód na temat Kaliber 44 ale nie ma w tym nic oryginalnego. Zatem bez zbędnych ceregieli przechodzę do tematu Krvavego.
Schemat miłości bożej to jego piąta płyta w tym roku. Wszakże Ubożęta trafiły do sieci w marcu tego roku. Niby nie tak dawno a jednak... To szybkie tempo jednak ilość wydawnictw idzie w parze z postępem. Najlepszym przykładem jest nagrany ponownie Oddajcie mi sumienie. Kawałek pierwotnie opublikowany był na marcowym debiucie. Muszę przyznać że już pierwowzór zrobił na mnie wrażenie, jednak stwierdzam że nowa wersja jest dużo lepsza, nagrana z przytupem i zdecydowanie odważniej. Czyżby lekkie podgłośnienie samego beatu? I muszę przyznać, że sposób stopniowania napięcia w tym utworze, jest jego najlepszą częścią. Czapki z głów, proszę szanownych Państwa.
Co czułaś kochana dotarło do mnie z prośbą o rozesłanie utworu po ludziach. Nie miałam nic przeciwko i nie bez powodu. Na początek ukłon w stronę 303 za beat (pochodzący z utworu AJKS - Zero - polecam gorąco). Jeżeli mam go określić jednym słowem to brzmi ono: lodowaty. I to jak woda w przeręblu. Wokalnie i tekstowo Krvavy wykonał doskonałą robotę. Przyznaję się bez bicia, że w słuchaniu jest pewien rodzaj masochizmu, gdyż tekst nie jest lekki i przyjemny, a jednak utwór mnie zahipnotyzował.
Innym przykładem tegoż masochizmu jest kawałek, którego pseudo-opis zostawiłam na koniec. Pierwszy odsłuch Okresu półtrwania był bezemocjonalny, jednak w pewnym momencie postanowiłam wcisnąć ponownie play, i odsłuchać go jeszcze raz od początku. Jakie było wrażenie? Jakbym dostała kamieniem w głowę. Właściwie to ten kawałek był powodem dla którego teraz siedzę przed kompem i uderzam palcami w klawiaturę.
I tu wyjdzie moje lenistwo, gdyż po prostu nie chce mi się pisać o wszystkich utworach, a pominęłam parę innych ulubionych (chociażby Stary i Nowy testament, Extremis malis, extrema remedia, Krew II który ośmielam się porównywać do Sweet Noise czy psychotyczny utwór tytułowy). Jak podkreślam na każdym kroku, nie znam się na niuansach technicznych więc nie będę pisać głupot. Traktuję tą płytkę jako warty uwagi eksperyment muzyczny. Krvavy trzyma poziom od początku do końca.
Na finał kopiuję linka do płyty: 
Download 
żeby nie było: wrzucił sam KRV. Ja tylko podaję dalej.

sobota, 17 grudnia 2011

W końcu zima.

Na szczęście już po tygodniu który minął mi pod znakiem "nie wiem co się dzieje" do tego stopnia że w piątek zapomniałam o istnieniu takiego wynalazku jak telefon. No dobra... oglądałam Kapitana Amerykę oszukując się że napiszę pracę magisterską na temat produkcji Marvela, co można uznać za udany początek weekendu.
Pominę kwestię dzisiejszej wichury, ale naprawdę ucieszyłam się gdy nagle zaczął padać śnieg. Mój pies był już mniej zachwycony. Czy lubię zimę? Nie... lubię wiosnę i koniec lata. Temperatura jest wtedy najbardziej optymalna, nie grożą mi poparzenia słoneczne (siedzenie 8 godzin pod pomnikiem w moim przypadku na pewno nie jest dobrym pomysłem). Zimą jest po prostu ładnie, powietrze wydaje się mniej zanieczyszczone... Nie obejmuje mnie plotkarski news mówiący iż zima postarza kobietę o 4 lata. I tak (rzekomo) wyglądam jak smarkacz i mało kto daje mi 22 lata. Cieszy mnie to. Dłużej mogę zachowywać się infantylnie i stworzyć historię Różowego Paranoika. A czasu coraz mniej.
Stagnacja. Łatwo wpaść, gorzej wypaść z tego stanu. Chyba znowu wezmę tusz i jakiś pędzelek lub piórko... A może wypadało by coś zmienić? Tylko od czego zacząć? Kolejnej zmiany wizerunku (w tym roku)?
Poza tym za tydzień czeka mnie maskarada, podczas której nominuję się pewnie do Oscara i Złotego Globu za najlepszą rolę drugoplanową, a będę zasługiwać co najwyżej na Złotą Malinę. Gdy miałam 7-8 lat święta kojarzyły mi się ze starymi ozdobami choinkowymi mojej babci i pyszną zupą grzybową. Pamiętam to jak przez mgłę. Z czasem święta stały się dla mnie obojętne, a do stołu zasiadam tylko i wyłącznie z szacunku do rodziców. Coraz mniej rozumiałam po co ten cały cyrk i nerwy. Trzeba będzie wypożyczyć jeszcze ze dwa filmy wojenne by jakoś to przeżyć :). Na drugi rok ozdobię choinkę łuskami po nabojach i miniaturkami AK-47.
PS: mam ochotę na Sushi. Niestety nie mam hajsu i osoby towarzyszącej.

piątek, 9 grudnia 2011

Najwyższy czas się w końcu przyznać

Szanowni wszyscy którzy tu wejdą i chce im się przeczytać przynajmniej jedno zdanie, bracia i siostry zaprawdę powiadam wam (prawie jak u Frontside) że jestem pieprzonym tchórzem. O szczegółach nie ma co się rozpisywać. A tak poza tym pogoda sprawia że odechciewa mi się wyjść gdziekolwiek.
W ogóle zauważyłam dziwną rzecz: czy wystarczy napisać słowo "suka" w tytule postu by podnieść sobie oglądalność bloga i nie martwić się o nic, bo wszelkiej maści kozaczenie przez kabel przestało być modne? Prawdę mówiąc spodziewałam się ataku nastoletnich hejtów którzy myślą że wiedzą o świecie wszystko.
Film na weekend: "Jarhead". Poszukuję "Szalonej odwagi". W ogóle półeczka z kinem wojennym w wypożyczalni czeka na odkrycie.

さようなら (to ładniej brzmi)

czwartek, 8 grudnia 2011

Kącik radosnej twórczości prezentuje

Liryczne użalanie się nad sobą część pierwsza.
Ej nie pytaj mnie jak leci
bo przez to tylko sobie przeczysz.
Siedem miesięcy już dawno przeminęło
bezpowrotnie. Co na mnie tak wpłynęło

Że już nawet się nie bronię
to co było i tak w czasie utonie
Już od dawna nie mam na to wpływu
na kolej okoliczności zbiegów.

tak, to co było już dawno przeminęło
Uściślając: wśród wydarzeń zaginęło.
Tak szans się pozbawiam i nadziei
na codzienność, tak wiele nas już dzieli.

さようなら

niedziela, 4 grudnia 2011

"Waiting For The Snow"


Dziś będzie w stylu refleksyjno-pamiętnikarskim/dziennikowym. Godzina 5.30 od środy do piątku oznacza dla mnie poranek. Jest to pora o której zwlekam się z łóżka tworząc połączenia przekleństw o których nawet filozofom się nie śniło. Ta sama pora weekendy jest dla mnie środkiem nocy. Ponieważ od udziału w porannej niedzielnej mszy (jakiejkolwiek innej też) ważniejszy jest dla mnie sen to pozwoliłam sobie wstać o 11.00. Niestety szybko pożałowałam tego że w ogóle otwarłam oczy, a zaraz pożałuję jeszcze bardziej bo ktoś musi wyjść z psem. 
Naprawdę, dzień w którym je się śniadanie o 12.00 nie musi być piękny. Zwłaszcza gdy wieje, pada deszcz a chmury są... ciemnoszare, przecinane przez pomarańczowy pasek nad horyzontem. Czekam na śnieg. Wolę to białe coś gryzące w twarz od deszczu. Lubię chodzić z "terrorystką" na twarzy.Poza tym wtedy ta okolica jest ładna. Oczywiście piękno przemija wraz z odwilżą ale dla tych kilku chwil warto. Przypomniał mi się wypad na cementownię po sylwestrze w ubiegłym roku. Na ten rok nic nie planuję. I tak nic z tego nie wychodzi. Za to wychodzą spontany. Na przykład wypad na cementownię z aparatem po całej nocy nie spania, pojenia się winem i tanim szampanem połączonym z bardzo niezdrową zagrychą. Włączenie VH1 koło 5.00 i siedzenie do 7.20 w kocu, bo dopadły mnie dreszcze i zbliżały się 24 godziny na nogach.
Waiting for the Snow to tytuł piosenki z którą kojarzy mi się ten krótki wypad i której słucham "na pętli", bo jak go włączę to mam problem z wyłączeniem i leci raz za razem. Poza tym ten utwór przypomina mi o tym "poranku", krótkiej włóczędze, samotnym powrocie autobusem, kursie w poszukiwaniu otwartego sklepu, krótkim śnie a raczej czuwaniu bo przez te kilka godzin doskonale wiedziałam co się wokół mnie dzieje i Turnieju Czterech Skoczni oglądanym na Eurosporcie. Czego jeszcze wtedy słuchałam? Może Carpathian Forest? Nie da się dokładnie zapamiętać jednego dnia.
Te zdjęcia przepadły. Zostało kilka deviantowych sztuk zamieszczonych wyżej. Trochę żal, z drugiej strony mam świadomość że nie dało się inaczej. Albo i dało ale ja poszłam na skróty i się posypało. Jak w życiu.
Gdy utwór dobiega końca zamykam oczy. Mój egocentryzm sprawia że zawsze widzę siebie. W śniegu. To jak powracający sen. Ktoś jeszcze takie ma? Mi czasem się śni że lecę.
Kolegę w drodze do szkoły nawiedziły dwa kruki... Niestety nie mam szans by mnie nawiedził dziki wilk. Z resztą to mogło by mieć ciekawe konsekwencje. Muszę się zadowolić widokiem Wilczaka Czechosłowackiego. W ogóle te "rasy pierwotne" są piękne ale trudne do "wychowania". Podobnie jest ze mną: możesz mnie oswoić ale kiedyś natura wilka się odezwie i zniknę szukając nowego stada. Może będę nawoływać przez jakiś czas gdy ktoś odłączy się ode mnie? Dość już tego uzewnętrzniania. Za dużo nostalgii.
Sayonara!
PS: w piątek jest koncert na który mi się nie chce iść... Jak zwykle.
Ech... rozczarowanie. W statystyce lastowej nie mam Carpathian Forest

sobota, 3 grudnia 2011

Ta suka L-Havoc zostaje adwokatem diabła i wybiela Clarksona

Najwyższy z Wysokich sądów, Ławo Przysięgłych/(nie)Szanow(a)ni Ławnicy, Panie prokuratorze i oskarżyciele w imieniu których Pan Występuje, pozostali obrońcy... No dobra dość tych kłamstw o szacunku. Nie chce mi się dłużej ciągnąć tej konwencji więc może przejdę do sedna sprawy przez którą w ogóle zaczęłam się w to bawić.    
Gdy usłyszałam o oskarżeniach które padły w stronę jednego z prowadzących program Top Gear nie wiedziałam czy mam się śmiać czy usiąść i zapłakać nad dzisiejszym światem gdzie wszystko bierze się zbyt poważnie. Zdaję sobie sprawę z faktu że słowa o rozstrzelaniu protestujących pracowników sektora publicznego na oczach ich rodzin mogą wydawać się żenujące/bulwersujące/brutalne gdyby padły z ust kogoś innego niż Jeremy Clarkson.     
Zadaję sobie pytanie jak można traktować w stu procentach na poważnie kogoś kto zasłynął głównie jako felietonista i prowadzący programu motoryzacyjno-rozrywkowego. Powiem więcej: ten felietonista nie szczędzi słów krytyki rządu czy Unii Europejskiej a w swej prostocie wypowiedzi jest w stanie przekazać bardzo wiele a nawet pozostawić człowieka z refleksją ile tej demokracji i wolności słowa pozostało. Czy teraz do siedziby BBC zgłoszą się zbulwersowani jego wypowiedziami obrońcy środowiska? Przypomnę że recenzja autek elektrycznych była dość pozytywna, ale jeden z producentów tych samochodów mógł sobie darować wykłady o lasach równikowych. Czy za nimi przybiegną oskarżyciele o obrazę uczuć religijnych, bo ten podczas wizyty w Ziemi Świętej zdjął bandaż i oświadczył że jego inicjały są identyczne z inicjałami Jezusa Chrystusa? Nie przesadzajmy.     
Podejmę się wątku rozrywkowego, zwracając uwagę na zwariowane eksperymenty motoryzacyjne (limuzyna z Pandy, Cabrio z minivana, przewiezienie krowy na dachu Camaro rocznik '89). Czy naprawdę obrońcy miejsc pracy chcą wylać Clarksona za czarny humor? To niedorzeczne i zakrawa o paranoję.     
Nie zawsze zgadzam się z opiniami Jeremy'ego Clarksona jednak lubię jego styl prowadzenia programów i pisania. Nie irytuje mnie swoją osobą jak Cejrowski który jest teoretycznie obiektywny jako antropolog, jednak trudno oprzeć się wrażeniu że traktuje tzw.: „dzikich” z góry.     
Koniec wywodu.
Sayonara.