niedziela, 18 marca 2012

O łatwości tracenia dystansu...

Z pewnego rodzaju trwogą spojrzałam na swoje zachowanie i na fakt, z jaką łatwością przychodzi mi utrata dystansu do komiksowo-filmowych bohaterów. Co zabawniejsze z równie niezwykłą łatwością przychodzi mi znalezienie przyczyny nagłej sympatii dla wybranych postaci. I w kilku słowach mogę wyjaśnić dlaczego Frank Castle przemówił do mnie natychmiast, czego zazdroszczę Wolverine'owi, co Nolanowski Batman ma wspólnego ze mną a także co nie jest tajemnicą: ze Starscreamem łączy mnie wrodzone tchórzostwo.
Zaczynamy od Punishera. Złapałam się w poniedziałek na to, że gdy mowa o Franku zamieniam się w Adwokata Diabła bo całkowicie rozumiem intencje głównego bohatera. Wiem co to znaczy obudzić się pewnego dnia z myślą: nie ma sprawiedliwości. Wiem jakim koszmarem jest życie ze świadomością że oszuści, złodzieje i pospolite kurwy zwane również larwami ludzkimi tudzież wampirami emocjonalnymi (i nie tylko) po wydojeniu cię do ostatniej kropli krwi znikają by zatruć życie komuś innemu. Wiem jak boli świadomość braku jakiejkolwiek linii obrony. I całkowicie rozumiem sens sentencji oculum pro oculo, dentem pro dente. Prawo do zemsty powinno być traktowane jako święte.
Naprawdę doskonale rozumiem Franka Castle'a. Rozumiem to, że się wkurzył i wziął sprawiedliwość we własne ręce. Gdyby ktoś mi zarzucił hipokryzję bo raz piszę że nie można kogoś osądzać na zasadzie psychologii tłumu a potem popieram postać która sama wymierza sprawiedliwość i rozdaje kulki w łeb na prawo i lewo, chcę dać słówko wyjaśnienia: Frank działał sam. Nie sugerował się opinią tłumu, tak jak to robi większość naszego cudownego społeczeństwa. Po drugie: facet był wkurzony a nie głupio szedł za tym co powiedzą w TV lub napiszą w gazecie.
Kolejnym na mojej liście komiksowo-filmowych dupków jest James "Logan" Howlett aka Wolverine. Najbardziej zazdroszczę mu... tego że nie pamięta kim jest. Wczoraj potargałam wszystkie dzienniki. Niewiarygodne ile papieru zmarnowałam na zapisanie czegoś, do czego bym nie dopuściła mając dzisiejszą wiedzę. Tylko na tyle mogę sobie pozwolić. Niby taka prosta rzecz, która przyniosła mi ulgę. Pewnie nie ma w tym racjonalnego rozwiązania i zabiegi psychologiczne dla niektórych nie mają żadnego znaczenia. Dla mnie mają. To był niezły rytuał. Posiadał wszystkie fazy o których Arnold van Gennep pisał w swoich Obrzędach przejścia. Faza preliminalna i częściowa izolacja za którą kryło się coś codziennego, liminalna czyli samo targanie pamiętników a na finał postliminalna, która dalej trwa.
W niezwykle niewciągającej Genezie padło zdanie ci którzy pragną krwi, z reguły dostają to czego chcą. Kolejna rzecz która mnie zaskoczyła, jednak nie ma co się dziwić. Na drugim miejscu rzeczy do pozazdroszczenia są adamantowe szpony.
Jak widać nieźle mi się nudzi...

Z pamiętnika Pustaka.

Póki nie mam płyt z Transformerami i kolejnych odcinków X-Men (Ewolucja... takie małe Guilty Pleasure) moim problemem numer 1 jest nowa fryzura. Kompletnie nie wiem czy wygolić głowę z prawej strony czy z lewej czy z obu, na jaki kolor mam je przefarbować bo naturalny mnie zmęczył, ani jak mocno je wycieniować by wyszedł J-Rock a nie wieśparty w Polsce. Pod uwagę biorę jasny blond, fiolet, czerń.
Wczoraj z przerażeniem stwierdziłam że nad wyjściowym makijażem spędzam 40 minut, czyli 4 razy dłużej niż przed codziennym, z czego 15 minut zajmują mi tylko i wyłącznie rzęsy, a kolejne 20 przeznaczam na powieki i śladowe ilości różu... Pewnie niektórzy są zaskoczeni. Ja też. Zaskoczę niektórych bardziej: bez makijażu z domu wyjdę, ale na spotkanie czy na uczelnię musi być widoczna tapeta.
Tak poza tym szukam wiosennego płaszcza i butów na płaskiej podeszwie lub ewentualnie koturnie, bo zimowe kozaki są zdecydowanie za ciepłe a chodzenie pół dnia w obcasach też do przyjemnych rzeczy dla mnie nie należy.. Buty mają pasować do czarnych legginsów oczywiście.
Jak widać absolutnie wolny weekend mi nie sprzyja. Na szczęście mam kilka komiksów do przeczytania, ale na ten temat schodzić jeszcze nie będę. Notka o postaciach z uniwersum Marvel się tworzy.

wtorek, 13 marca 2012

Pożegnanie z robotami? Nie...

Napisałam i powiedziałam to już kilka razy: od kilku dni prześladuje mnie wizja tańczącego Hugh Jackmana. Pamiętacie reklamę Lipton Ice Tea? Zatem nie byłoby w tym nic dziwnego... Problem polega na tym, że przed oczami mam... Wolverine'a który podskakuje, macha swoimi pazurami/szponami i robi przy tym głupie miny. Ta wizja jest oczywiście niczym przy opisie kolejnej części Genezy. Logan biegający po Japonii, wdający się w romanse i wpadający w konflikt z braćmi swojej miłości? Bitch please... mam nadzieję że Jackman nie podpisał kontraktu na więcej części.
Anyway... Mutanty zastąpiły mi roboty na jakiś czas. A przynajmniej zagościły w moim małym kanonie. Jedno uniwersum w tą czy w tamtą... co za różnica. Większość i tak można zamknąć w pięknym kręgu o nazwie MARVEL.
Fanfilmowe wizje przypominają mi również o fanficu który zaczęłam pisać rok temu a którego do dziś nie skończyłam. Oczywiście pierwotna wersja diametralnie różni się od obecnej. Wanna see?
Pierwsze zdania wyglądały mniej więcej tak:             
Jezu… co się właściwie stało? Dobijała ją świadomość, że w jednej chwili straciła wszystko. Coś zaatakowało małe miasteczko 100 mil na południe od Dallas w Teksasie. Właściwie to nie było miasteczko, tylko tajny kompleks wojskowy. W ciągu godziny, banda robotów z kosmosu nie zostawiła nawet śladu po jej dotychczasowym życiu. Jak przypuszczała, po bazie nie zostało nic. Przez pierwsze trzy godziny po przebudzeniu miała nadzieję, że przynajmniej on przeżył. Niestety.
            Ona tylko chciała ułożyć sobie życie na nowo... na tyle na ile było to możliwe służąc w wojsku. Pierwsza z piętnastu G.I. Jane... jej marzenie w końcu przestało być tylko filmem. Nawet to straciła... Została ich tylko piątka. Cztery szeregowe i Ona... Pani Porucznik. Pewnie teraz wróci do lotnictwa. Tyle dobrego, że przed szkoleniem na komandosa, latała F-22.
            Zaaplikowano jej potężną dawkę diazepamu. By mogła przespać najgorsze...
            Wspomnienie prześladowało ją nawet we śnie. Znów była w bazie. Coś ją powaliło na ziemię i zrzuciło stalową konstrukcję hangaru blokując nogi. Próbowała się uwolnić. Czuła, że ma połamane kości ale nie mogła się poddać. wtedy nachylił się nad nią wielki robot o czerwonych oczach. Chwycił w jakieś szczypce jej ramię. Przyłożył do głowy broń...
-        Twój braciszek z N.E.S.T. Zawiódł – jego głos był skrajnie nieprzyjemny. Jednaj jedyne co mogła zrobić to odwrócić głowę i jęknąć przez zęby. - jakieś ostatnie słowo, Panno Lennox?
-        Nigdy go nie dorwiesz... kimkolwiek jesteś.
-        Odważna i głupia.
Wtedy coś odwróciło jego uwagę. Podniósł gwałtownie głowę. Wtedy zaczęła tracić przytomność. Słyszała tylko jak ktoś krzyczał „Zostaw ją, Starscream” i zaczął strzelać...
            Otworzyła gwałtownie oczy. To nie był tylko sen. naprawdę widziała jednego z tych robotów, które rozwaliły flotę na pacyfiku i domagały się wydania jakiegoś chłopaka... Sama. Z tego co jednak wiedziała, chłopaki z N.E.S.T. rozwalili ich dwa tygodnie temu w Egipcie. Czyżby któryś ocalał? I czym był ten drugi robot? Pamięta tylko, że odzyskała na chwilę przytomność. Widziała go przez dosłownie moment...
Jakiś czas potem napisałam nowy początek: 
                        Wszystko zaczęło się od snu. Bardzo dziwnego, realistycznego snu w którym wszystko co mnie otaczało, nie przypominało domu, ludzkiej cywilizacji ani planety ziemi. Będąc w stanie Comy odleciałam dalej niż jakikolwiek inny człowiek. Śmierć kliniczna była tylko mostem, pomiędzy dwoma odmiennymi cywilizacjami, których historia była powiązana bardziej, niż wszystkim się wydawało... To absurd? A co jeśli cały znany mi świat jest jednym wielkim absurdem? Preludium do tej opowieści to zwiad w bazie Soccent...
                        Trzy miesiące od ataku wysłali tam oddział najlepszych żołnierzy. Dostałam dowództwo, bo nikt inny nie chciał się tym zająć. Zgodziłam się, bo to miała być rutynowa kontrola. Znowu musiałam dowieść swojej wartości, bo cała moja kariera była rzekomo oparta na protekcji ojca – generała, a pikanterii dodawał fakt że mój brat dostał niedawno awans na majora. Był akurat w bazie kiedy zaatakowało ich... UFO.
                        Baza była opuszczona. Zwłoki już dawno stamtąd zabrano. Pozostałe konstrukcje lada moment mogły nam runąć na głowę. Rozglądaliśmy się czy nigdzie w okolicy nie ma snajperów. Atak jednak nadszedł z powietrza. Dwa samoloty typu „Raptor” i helikopter typu „Sikorsky” zaczęły ostrzał bazy. Z ziemi zaatakowało nas kilka mniejszych jednostek. Zatem opowieść o robotach z Mission City i Los Angeles to prawda. Rozproszyliśmy się po całej bazie. Nadałam przez swoje radio sygniał S.O.S.
-lepiej przyślijcie tu wsparcie! Wpadliśmy w zasadzkę. Nie damy rady się ewakuować.
-Przyjęto...
                        Regularna bitwa trwała osiem godzin. Dostałam kilka strzałów w nogi i ręce, zaliczyłam parę upadków z wysokości. Uderzenie w głowę rozbiło hełm. Przez wstrząs mózgu mam dziury w pamięci... Ostatnie co pamiętam to czarny robot nachylający się nade mną i pytający o nazwisko. Odpowiadałam na jego pytania z ogromnym trudem. Obiecał że z tego wyjdę. Wokół niego było kilku naszych, a za nim widziałam nieprzyjaciela. Resztkami sił sięgnęłam po granatnik, celując w stronę wroga. Widziałam błysk i traciłam przytomność...
-Ironhide... ona nie przeżyje
-Jest o krok od śmierci ale to przeżyje, jeśli udzielicie jej natychmiastowej pomocy.
-Skoro nalegasz Ratchet...
-Weźmiemy na siebie odpowiedzialność za złamanie procedur.
                        Rozmowa była zagłuszona przez wiatrak helikoptera. Wtedy urwał mi się film.
                        Właściwie to nie wiem gdzie byłam. Właśnie... byłam. To miejsce wydawało się namacalne. Czułam wokół zapach, temperaturę, fakturę stali pokrywającej powierzchnię tego miejsca. Pośród filarów szumiał wiatr którego szum był inny niż na ziemi. W oddali widniały szczątki miast, zapewne opuszczonych setki lat temu. Sama byłam w jednym z takich miast. Stałam na tarasie najwyższego z budynków.
                        Gdzie jestem? Obiecany raj miał być piękną i tętniącą życiem krainą. W zamian otrzymałam martwe, post-apokaliptyczne pustkowie pełne cierpienia. W powietrzu wyczuwałam wyraźnie zapach klęski i śmierci.
                        Widziałam sylwetki istot... Podobnych do ludzi. Podzieleni na dwie frakcje, toczyli ze sobą wyniszczający spór. Argumentami nie były słowa, lecz broń. Historia bardzo zbliżona do dziejów ludzkości. Z czasem z ich rodzinnej planety pozostał sam szkielet. Dawna chwała wygasła wraz z ich słońcem.
                        Obrazy przesuwały się jak w filmie. Poszczególne klatki pokazywały mi całe historie klanów. Z pokolenia na pokolenie. W twarzy jednego z wojowników dojrzałam coś więcej. Coś czego nawet nie mogłam ujrzeć. W jego oczach widziałam swoje przeznaczenie, co nie było możliwe. Byłam w końcu martwa. Przynajmniej tak mi się wydawało... Świadomość przeszył głos krzyczący że przeżyję.
                        Obudziło mnie światło słoneczne. Pomieszczenie było pomalowane na biało co potęgowało efekty. Niewiele czułam. Nawet nie byłam pewna czy dalej żyję. Wokół mnie zaczęli się kręcić lekarze i pielęgniarki. Pytali się co pamiętam. Właściwie niewiele a i tak nie było sensu im mówić bo by w to nie uwierzyli. Zwiad w Soccent, nagły atak wroga parę wybuchów i... niezły bałagan. Na szafce przy łóżku czekały nowe rozkazy od dowództwa. A tak w ogóle to...

... Jest jedyny fragment który przetłumaczyłam i... Opublikowałam. Jeśli wrócę to zapewne wywalę wątek miłosny. Pozostanie jedynie ogólna demolka. I jeszcze więcej demolki. W ogóle kiedyś miałam parę ficów z uniwersum Star Wars które (nie)elegancko łamały kanon. Na finał zostawiam Wam fanart: