piątek, 31 sierpnia 2012

Z cyklu osobistych: o tak zwanym "(niedo)rozwoju duchowym"

Za napisanie tej głupiej notki zbieram się cały dzień i mam dalej problem z ujęciem tego w subtelne słowa, bo zdaję sobie sprawę z tego, po jak cienkim lodzie stąpam. Do refleksji skłonił mnie komentarz Lucjana znaleziony pod tym postem. Pierwsze co mogę powiedzieć, że zatoczenie koła i powrót do etapu sprzed paru lat nie przyniósł nic interesującego, poza tym że lepiej będzie dla mnie i wszystkich jak pójdę dalej nie odkopując przeszłości...
Miało być o dysfunkcjach związanych z duchowością... Czy kogokolwiek zdziwi fakt, że słowa które zaraz wystukam na klawiaturze są efektem tego że rozbijałam się po paru stronach internetowych, lekturach paru książek dot. Słowian i nie tylko (czyli można powiedzieć że moimi osobistymi doświadczeniami). Nie jest tajemnicą że ostatnim znanym mi sakramentem jest pierwsza komunia święta, za to bierzmowanie już mnie nie spotkało.
Zabrnęłam w naprawdę dziwne rewiry takie jak Księga prawa Crowleya (do tej pory zastanawiam się czemu przepisywanie jej jest zabronione a swój egzemplarz należy zniszczyć) czy magię chaosu w teorii Phila Hine'a. Oczywiście nie przyniosło to nic, poza stwierdzeniem że to wszystko już gdzieś kiedyś było, tylko inaczej podane.
Zaczęłam szukać czegoś innego, co spowodowało że dziś jestem zmuszona napisać: mój rozwój duchowy zakończył sie na etapie... Gwiezdnych wojen. I nie powiem żebym płakała z tego powodu. Po prostu nie szukam metafizyki i nie uważam aby rozwój duchowy był jakoś powiązany z rozwojem intelektualnym jak się niektórym może wydawać. Nie wiem co ma wspólnego tarot z nauką, pracą i samodyscypliną chyba że bada się wpływ na jednostkę (gdy jest się psychologię/psychiatrą)/społeczność (gdy jest się socjologiem lub kulturoznawcą). Jestem w stanie zrozumieć medytację bo to naprawdę relaksuje, ale nie czaję tej całej okultystycznej otoczki z której się z reguły wyrasta.
Oczywiście to co napisałam wyżej nie znaczy że deklaruję się jako Jedi albo Sith, pomimo że znam kodeksy jednych i drugich na pamięć, co jest bardziej spowodowane graniem i czytaniem książek/komiksów sygnowanych logiem Star Wars ;)
Może parę lat temu szukałam granicy dobra i zła. Teraz jednak wiem jak bardzo podstępne potrafi to zło być i żadna teologia czy filozofia nie powie nam jak żyć i żadna ale to żadna książka nie powie nam czy słowa które słyszymy z ust drugiego człowieka są nektarem czy tylko wabikiem drapieżnej roślinki. Jesteśmy skazani na ciągłe ryzykowanie i dokonywanie wyborów. Do nas należy wybór ścieżki A lub ścieżki B a i tak nie będziemy mieli pewności czy wybierając lepsze rozwiązanie nie rozpętamy ogólnoświatowego konfliktu zbrojnego (sorry za parabolę) Coraz lepiej rozumiem dlaczego życie to hazard.
Innymi słowy prostszymi i dosadniejszymi słowami: mam tą dziedzinę życia bardzo głęboko w poważaniu i bardzo dobrze się z tym czuję i nie uważam tego za objaw ignorancji xD
A jako że był temat Gwiezdnych wojen to macie ostatniego arta



piątek, 24 sierpnia 2012

W ripoście na słowa Cronenberga i wyprzedzając szczekanie o szkodliwości komiksów

W okolicy moich urodzin świat obiegła informacja o zamachu dokonanym przez Jamesa Holmesa (czy tylko mi się wydaje że to tak jakby połączyć nazwiska Sherlocka Holmesa i Jamesa Moriarty w jedno?) podczas premiery najnowszego Batmana aka Mroczny rycerz powstaje w reżyserii Christophera Nolana. Jak zapewne wszyscy pamiętamy że wariat podawał się za Jokera, czyli jednego z oponentów Bruce'a Wayne'a. W tym momencie zaczęłam mieć pewne obawy, że czeka nas mała powtórka z rozrywki i komiksy znów staną się nudne.
Wiedza podstawowa: w roku 1954 zostaje wydana książka Seduction of the Innocent autorstwa Fredrica Werthama. Herr Wertham rozpisał się na temat szkodliwości jaką niosą komiksy, tym samym przyczynił się do powstania komiksowego kodeksu ograniczającego możliwości twórców. Oto jakie postulaty zostały w nim postawione (powtarzając za Jerzym Szyłakiem):
·         zakaz ukazywania zbrodni w sposób budzący sympatię odbiorców;
·         nakaz pokazywania przedstawicieli prawa i władzy w sposób budzący zaufanie;
·         wyeliminowanie słów horror terror z tytułów serii;
·         usunięcie scen przedstawiających znęcanie się nad ofiarami, co dotykało również wilkołaki i wampiry:
·         siły nadprzyrodzone można było przedstawiać tylko i wyłącznie by podkreślić moralny wydźwięk historii;
·         zakaz używania słów uznawanych za wulgarne;
·         niedopuszczalnym było ośmieszanie religii i grup wyznaniowych;
·         zakaz ukazywania nagości;
·         zakaz przestawień scen miłosnych i gwałtów;
·         nakaz nacisku na wartości rodzinne w historiach miłosnych.



Jak widać nie ma tu miejsca na wolność słowa i swobodę twórczą. Mit Stanów Zjednoczonych jako kolebki demokracji został obalony na rzecz mitu państwa totalitarnego propagującego jedynie słuszną ideologię skostniałych konserwatystów którzy nie przyjmują słowa krytyki. Samodzielne myślenie zostało jednoznacznie potępione, a komiks również został trafiony Młotem Na Czarownice rodem z filmu Good Night and Good Luck. Jednocześnie jeden świr dał argument do rąk przeciwnikom komiksu uważając go za sztukę dla ludzi niewykształconych, głupich lub nieobliczalnych. 
Prawdę powiedziawszy obawiam się nie tyle cenzury czy ponownej degradacji komiksu i wprowadzenia kodeksu na nowo (bo zawsze jest underground gdzie trafi wszystko co oficjalnie zakazane). Obawiam sie nalotu fanatyków i moralistów którzy zaczną na siłę wciskać swoją jedynie słuszną rację, i nawet dysputa o wejściu komiksu na salony i galerii sztuki nie pomoże, zwłaszcza gdy oliwy do ognia dolał Pan Cronenberg. Pierwsza część wypowiedzi Ludzie, którzy twierdzą, że "Mroczny rycerz powstajeto wspaniałe dokonanie kinematograficzne, nie mają pieprzonego pojęcia, o czym mówią jest jeszcze do przełknięcia. Może dlatego że sama traktuję adaptacje komiksów bardziej jak rozrywkę niż wycieczkę do muzeum to część druga Filmy superbohaterskie zawsze będą tylko komiksami, a komiksy zawsze będą dla dzieciaków z naciskiem na  komiksy zawsze będą dla dzieciaków spowodowała u mnie otwarcie noża w kieszeni. Być może dlatego że nie uznaję komiksów za rozrywkę dla dzieciaków albo mam świadomość faktu iż to co w USA było domeną undergroundu, w Europie charakteryzowało komiksy dla dorosłych. 
Wartość artystyczna i estetyczna komiksu to temat na szerszą dyskusję i na pewno nie podzielę się większością wniosków teraz, gdy piszę na ten temat pracę magisterską i wypowiedź Cronenberga jest dla mnie niezwykle cenna i stanowi niezły punkt wyjścia dla tej pracy. 


poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Drew Karpyshyn - Revan (recenzja)


Świat Gwiezdnych wojen już dawno temu wykroczył poza sferę filmu stając się zjawiskiem na szeroką skalę i prawdopodobnym tematem do dyskusji nie tylko dla krytyków filmowych ale i dla medioznawców, literaturoznawców czy socjologów. Twórcy multimediów odkrywają coraz odleglejsze i nieznane rewiry Galaktyki, zaglądają na najstarsze karty historii by tylko dostarczyć fanom jeszcze więcej rozrywki. W szczególności upodobałam sobie okres Starej Republiki. Uściślając: wydarzenia przedstawione w grze Knights of the Old Republic. Po raz pierwszy odpaliłam tą grę dość późno: cztery lata temu, jednak magia tego wydawnictwa sprawiło że naturalnym odruchem było sięgnięcie po kontynuację: The Sith Lords. A teraz trzymam w rękach książkę sygnowaną logiem LucasArt i Bioware, przypisaną do serii The Old Republic. Tytuł jest krótki, ale mówi chyba wszystko: Revan.
Drew Karpyshyn przybliża nam wydarzenia pomiędzy częściami KotORa, i wprowadza nas w rozdział MMO The Old Republic. Autor przeplata tu kilka wątków: pewien zbliżającego się niebezpieczeństwa i miotany urywkami wspomnień Revan wyrusza w podróż w poszukiwaniu własnej tożsamości i tego, co sprowadziło go na ścieżkę ciemnej strony mocy. Równolegle poznajemy Prawdziwych Sithów zwyczajowo planujących swoje zawiłe intrygi gdzieś w Nieznanych Regionach. Tu postacią przewodzącą całej narracji jest Darth Scourge – ambitny Lord Sithów którego życiowym celem jest zasiąść w najwyższej Mrocznej Radzie.
Zaletą tej książki jest jej narracja i wartka akcja, wciągające od pierwszych zdań. Zadanie ułatwia iście filmowy montaż poszczególnych rozdziałów. Dodatkowo przywołanie postaci znanych z gier, w tym Wygnanej Jedi i mojego ulubieńca, Canderousa Ordo podziałało jak magnez który nie pozwalał się oderwać od książki. Również nowe postacie, głównie Lordowie Sith (Darth Nyriss i Darth Scourge) zapadają w pamięć. Chcemy poznać historię Revana i tego jaki związek z nim ma planowany przez odwiecznych wrogów Jedi spisek, a także (co chyba jest najważniejsze) kto jest dyrygentem a kto tylko marionetką.
Z niecierpliwością przechodziłam od strony do strony by w końcu dowiedzieć się w jaki sposób ich losy się spotkają i jaką rolę w tym wszystkim odegra Wygnana. I w końcu: nie możemy doczekać się rozwiązania intrygi planowanej przez Nyriss i tego, jaką rolę ostatecznie odegra w tym wszystkim Darth Scourge.
Przyznaję że odkąd tylko zapoznałam się z grą drażniła mnie jedna rzecz: jaki sens ma ustalanie jednego kanonu w grze o tak nieliniowej fabule? Jaki sens ma przydział w finale do frakcji czy płci? W momencie pisania tej recenzji ten zarzut uświadomił mi jeden fakt: Karpyshyn stanął przed niezwykle trudnym zadaniem zaadaptowania na warunki książkowe postaci którą każdy gracz interpretował na swój własny sposób (tak samo jak aktor wychodzący na deski teatru czy przed kamerę) – mówiąc dosadniej: każdy robił z tą postacią co chciał. Po lekturze powieści stwierdzam że ten krytykowany przeze mnie kanon ma sens. Autor wcisnął się w klimat gier, wyjaśniając elementy niedopowiedziane, rozjaśniając tajemnice nieco odczarował postać Revana, przy czym nie odebrał jej magnetyzmu.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Recenzja: Linkin Park – Living Things

Przy okazji A Thousand Suns miałam spore problemy by się przełamać i polubić a co dopiero pokochać zawartość tego krążka, jednak zbiór zbiegów okoliczności sprawił że płyta w końcu trafiła do mojego serca. Miałam pewne obawy że podobnie będzie z LT, jednak mimo obaw, sytuacja się nie powtórzyła. Nie wiem czy to z powodu przyzwyczajenia, zapoznania się z hordami innych wykonawców czy znowu zbioru zbiegów okoliczności sprzyjających słuchaniu tego co proponuje Linkin Park w najnowszym wydaniu.
Nie jest to płyta idealna. Jestem się w stanie zgodzić z jedną z forumowych opinii że płyta dobrze się zaczyna, jednak gorzej z zakończeniem. Najlepszymi z całego albumu są pierwsze cztery utwory, w tym singlowy Burn It Down. Otwierający Lost in The Echo zawiera w sobie coś z dubstepu, więc nienawidzący gatunek mogą sobie darować odsłuch. Następny utwór który przyciąga to Victimized. Krótki, szybki, agresywny nieco... thrashowy kontrastujący z następnym trackiem Roads Untraveled. Jak na ironię te dwa utwory mimo że tak różne zlały się w moich uszach i utworzyły spójną całość.
Tu znajduje się utwór który wywaliłabym nie tylko z całej dyskografii Linkin Park ale i wykreśliłabym podobne do niego z kart historii muzyki rozrywkowej, alternatywnej, poważnej... Skin to bone brzmi tak jakby pamiętał wesele Ciotki Stasi z Wypizdowa Dolnego koło Zadupia Górnego. Na szczęście zaraz nadchodzi rehabilitacja w postaci skromnego acz pokręconego i pełnego kontrastów Untill it breaks.
Materiał kończą Tinfoil (klimatyczne intro/przerywnik o postmetalowym duchu) i spokojny, działający jak całkiem przyjemna dla ucha kołysanka Powerless. Taki przyjemny finał, który powoduje że ma się ochotę po raz kolejny odpalić album.
Najwyższą wartość mają w mojej materialistycznej ocenie teksty, pełne emocji osoby rozczarowanej zachowaniem drugiej osoby. Możliwe że kiedyś bliskiej. Przykładając do nich miarę w postaci wyznaczników literatury popularnej można im śmiało przypisać funkcję konsolacyjną. Poklepanie po ramieniu ze słowami: spokojnie... Wszystko z Tobą OK. Masz prawo do zemsty. dranie są wszędzie ale po prostu się nie poddawaj. Nie warto się załamywać. A może to nie uniwersalizm, tylko po prostu kolejny zbieg okoliczności, że płyta pojawiła się wtedy, gdy potrzebowałam właśnie takiego tematu i stąd taki pozytywny odbiór? ;)