czwartek, 29 września 2011

3. G.I. Jane, reż.: Ridley Scott, rok: 1997


Wybór filmu numer 10 okazuje się problemem. To wręcz „Mission Impossible” w polskiej wersji. Na domiar złego: z południa (pogranicza Małopolski ze Śląskiem [tu była uwaga o charakterze krytyki patriotyzmu lokalnego, jednak została wykasowana]). Problemem nie był fakt że znam za mało filmów. Po prostu co najmniej drugie dziesięć tytułów wręcz prosi się o wpisanie na listę filmów do opisania ukrywaną pod klawiaturą przeznaczoną do gier (nie, ta klawiatura nie kosztowała 70 zł, tylko... 20?). W rozwiązaniu zagadki nie pomaga mi nawet oglądane w tej chwili pasmo na MTV Rock's, którego tytuł brzmi Rock's 10 Biggest Movie Soundtracks! Teledysk który aktualnie wyświetlają to New Divine...
Wracając do tematu: na odwrocie karteczki zdążyłam nabazgrać: Czas Apokalipsy, Mały Budda, Lista Schindlera, Biały oleander, Pulp Fiction, Avatar, Testosteron, Amelia, Goło i wesoło, Easy Rider, Zmowa pierwszych żon, Pewnego razu w Rzymie... Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy przejrzałam stare filmy w pokoju rodziców i przypomniałam sobie o klasykach z lat „szczenięcych”: Jurassic Park, Piąty element, The Doors, G.I. Jane, Ściągany, Titanic, Dirty Dancing, Armageddon (tak proszę państwa: od dziecka przyciągały mnie filmy Baya), Ósma mila (dzięki ci MTV... to smutne że po niecałej godzinie mam dwa akapity), seria przygód Żandarma... i tak przez dwie godziny mogę wybierać. Żeby było sprawiedliwie powinnam sobie przedłużyć termin do listopada i opisać wszystko po kolei.
Wybór filmu jest całkowicie spontaniczny, bo po procesie tentegowania w głowie stwierdziłam że to tylko blog którego nikt nie czyta, więc zadręczanie się o czym ma być ten bełkot nie ma sensu. Taka mała dygresja mająca na celu zmniejszenie zaskoczenia dlaczego spośród tylu tytułów wybrałam G.I Jane: zaczynam lubić Paramore... to źle.
Tak całkiem poważnie: imponowała mi ta baba. Do tego stopnia, że byłam w stanie porzucić pacyfistyczne poglądy (które i tak szlag trafił gdy uświadomiłam sobie jak utopijne one są) i wstąpić do woja. Niestety plany wojska też trafił szlag, ze względu na niechęć do lekcji WF-u w szkole. Czytaj: siatkówka 3x w tygodniu a raz na dwa miesiące koszykówka. Szło się pochlastać, a ministerstwo edukacji że coraz więcej uczniów przynosi lewe zwolnienia z WF. Też bym tak zrobiła, gdybym miała znajomego lekarza. Poza tym na korzyść opcji wojsko działały zabawy z bronią i bezkarne taplanie się w błocie, co teraz uskuteczniam tylko gdy idę na zdjęcia.
Jak przystało na smarkacza który wszystko chce robić po swojemu i nie patrzeć na to czy wypada Jordan O'Neil stała się wręcz moim autorytetem w świece gdzie kobiecie nic nie wypada. Nie ważne z jakich powodów trafiła na szkolenie które miało ją zakwalifikować do Navy Seals, ale i je ukończyła. Podobno w prawdziwym życiu taka sytuacja jest naprawdę niemożliwa, ze względu na poziom trudności... Osobiście wydaje mi się że nie chodzi tu o wytrzymałość kobiet na ból... bardziej o czynnik psychologiczny. kiedyś wmawiano mi że kobiety nie mogą skakać na nartach ze względu na budowę ciała i mniejszą wytrzymałość. Nie trzeba chyba mówić że naprawdę się wkurzyłam gdy uświadomiono mi że wpajane hasła to bujda. I bardziej się cieszę z faktu wpuszczenia do TV tej dyscypliny w damskim wykonaniu (bodajże od 2012).
W zasadzie dziś nie mam nic więcej do napisania. Chyba że mam powtórzyć że Viggo Mortensen w roli skurwiela Sierżanta Johna Urgayle'a wypadł doskonale, a Anne Bancroft w tym filmie nigdy nie sprawi że po raz drugi sięgnę po "Absolwenta" (chyba że przy Absolvencie). Zresztą i tak nikt tego nie czyta. Do widzenia i życzę sobie miłego popołudnia przy Cztery pokoje.

PS: Świetnie... Napisałam o wszystkim oprócz filmu. Oklaski dla mnie. 

czwartek, 22 września 2011

Znikający punkt, reż.: Richard C. Sarafian, rok: 1971


Jestem blacharą, ze sprecyzowanym gustem. Bynajmniej nie „lecę” na osiemnastoletniego Opla Astrę po wiejskim tuningu. Przyznaję się do tego że szybsze bicie serca powoduje u mnie widok amerykańskiego muscle cara i podnieca mnie ryk silnika V8. Pomimo że podobają mi się supersamochody i wiem że Ferrari jest dużo lepsze od Plymoutha Barracudy, to gdybym miała wybierać... Zdecydowałabym się na Barracudę. Mówiąc po ludzku: zamiast sportowca wybrałabym mięśniaka. Dlaczego? Mięśniak ma charakter łobuza z przedmieścia. Camaro wręcz woła: jedźmy coś przeskrobać. Sportowiec jest zdyscyplinowany i przygotowany do bicia rekordów.
Tak jak w akapicie powyżej mogę jeszcze chrzanić ze dwie godziny, dlatego zanim dotrę do zasadniczego wątku minie jeszcze trochę czasu. Po pierwsze: jest masę amerykańskich filmów drogi, począwszy od Swobodnego Jeźdźca Dennisa Hoppera (film który zapoczątkował nurt jakby ktoś pytał) a skończywszy na Prostej historii Lyncha. Pewnie opowieść o człowieku jadącym na kosiarce ma głębsze ukryte przesłanie (zważywszy na cel podróży itd.) a historia dwójki motocyklistów zabitych przez rednecków (wieśniaczków) z zapyziałej Alabamy czy innej dziury na Południu zasługuje na tytuł klasyka. Pewnie o wiele bardziej kanoniczna jest scena wybuchających symboli amerykańskiego stylu bycia w Zabriskie Point, a wszyscy chętnie dołączają do Konwoju gdy ten po raz n'ty leci w TV (ja też jestem w tej grupie). Coś z kanonu pominęłam? Bullitt i scena pościgu która zasługuje na oddzielną notkę, której pisanie jest zbędne bo chyba napisano już wszystko. Wybrałam film, którego fabuła jest do bólu prosta a finał przewidywalny i zapowiedziany na samym początku. Jednym z uzasadnień tego wyboru jest biały Dodge Challenger, przemierzający przecinającą pustynie Newady szosę nr 50 w roli głównej.
Po raz pierwszy widziałam Znikający punkt w pewne nudne, niedzielne popołudnie. W dni takie jak ten perspektywa zrobienia czegokolwiek wydaje się ciekawsza niż poddanie się cotygodniowej rutynie. Odpalam film i... zastanawiam się czy z historii: masz weekend na dowiezienie tego wozu do celu da się cokolwiek wyciągnąć? Otóż: tak. Film zbudowali ludzie, których Kowalski spotyka na swojej drodze. Ludzie pozbawieni tożsamości zapisanej w dowodach osobistych, czy co tam w USA mają. Czy Kowalski ma imię? Tak, co jest nieistotne bo filmowa policja jest za głupia by je odczytać. Gloryfikacja Kowalskiego prowadzona przez DJ-a radiowego Super Soul, polegająca na przedstawieniu byłego kierowcy wyścigowego jako ostatniego z wolnych ludzi którzy nie ugięli się pod jarzmem zasad sprawia że w filmie pojawia się silny element kontestacji. Policja jest reprezentantem władzy. Czymś co reprezentuje skostniałe zasady i wymusza na obywatelach posłuszeństwo. Gliniarz w tym filmie nie mógł być fajny.
Anonimowość dotyczy nie tylko głównego bohatera. W tym filmie nie ma miejsca na tożsamość. Ludzie pojawiający się w filmie są przede wszystkim symbolami wartości, które również zostają zachwiane. Wystarczy wspomnieć motyw sekty/komuny ukrywającej się gdzieś na pustyni w Newadzie. Grupa ta jest bardzo hermetyczna i zamknięta dla ludzi z zewnątrz. Czyżby pojawiła się tu satyra na hippisów, których era zaczęła odchodzić w zapomnienie a wraz z nimi sens jakiegokolwiek buntu? Kowalski nie chce się przespać z dziewczyną na motocyklu, bo nawet idea wolnej miłości zdechła. Na jej miejscu jest wspomnienie zmarłej dziewczyny Kowalskiego. Prochy bynajmniej nie służą do wspinania się na wyższe stany świadomości, ale po to by dostać solidnego kopa. Wszelkie sacrum substancji psychoaktywnych upadło. Wątek można jeszcze pociągnąć dalej, przez ujęcia z wyrzuceniem węży przez lidera tej grupy i próbować nadinterpretacji przez pryzmat symboliki chrześcijańskiej... Jak ktoś nie ma co robić to polecam.
Oczywiście musiała pojawić się banda kretynów którzy podjechali swoim „wieśniakowozem” pod rozgłośnię z której nadawał Super Soul robiąc tym samym małą burdę. O co chodzi? Moim zdaniem o równouprawnienie. Dzieje się to samo, co się stało w Easy Riderze. Super Soul był czarny, podjechała banda białasów i spuściła mu łomot. Dlaczego? Bo Kowalski burzył ich idealny porządek świata i trzeba było zniszczyć zarówno jego jak i każdego kto z nim współpracował, co niestety im się udaje, gdyż przez ich podstęp Kowalski traci
Jak bardzo tragikomiczna jest para autostopowiczów, na dodatek gejów (a teraz temat ten jest chyba bardziej kontrowersyjny niż w latach '70) którzy wyglądają tak, jakby całą kasę zostawili w Reno, bo na Vegas nie było ich stać. Jak nisko musieli upaść skoro dwójka napastników zaczęła „wołać” policję bo napadł ich uwielbiany przez tłumy niczym Bonnie i Clyde maniak prędkości. Jak bardzo bandzior został ośmieszony przez swój głupi wizerunek...

SPOILER DOTYCZĄCY KOŃCA
Pierwszą reakcja na rozbicie Dodge'a były słowa: przynajmniej go nie dorwali żywego. Później jednak zaczęło rodzić się pytanie czy Kowalski na pewno wygrał walkę. Policja osiągnęła swój cel zatrzymując ściganego „przestępcę”, po czym rozeszli się do swoich domów. Kowalski nie dostarczył wozu na czas. Pomijam fakt, że nie było już czego dostarczać. Z drugiej jednak strony zdołał przekroczyć granice stanu Kalifornia w wyznaczonym terminie, a przez fakt że rozbił samochód i przy okazji zabił siebie, pokazał że nie ma zamiaru się poddać. Pozbawił policji zaszczytu złapania przestępcy i doprowadzenia go przed oblicze sądu. Spór mam nadzieję nie zostanie rozstrzygnięty.
Pomimo swojej prostoty film nie tylko przykuł moją uwagę ale zagościł na dobre w mojej świadomości. Nie tylko piękny samochód ale i możliwości do interpretacji sprawiły że bez problemu mogę umieścić film w pseudo-rankingu tych ulubionych. 

I taki bonus muzyczny dla wytrwałych:

 

wtorek, 20 września 2011

Na kanałach nFilm i nFilm 2 emitowany jest mniej lub bardziej regularnie program „Trzech wspaniałych” w którym trzy gwiazdy/celebryci opowiadają o swoich trzech ulubionych filmach. Formuła tego programu podsunęła mi pomysł na cykl wpisów o filmach. Oczywiście pewnie na trzech się nie skończy, a żeby było sprawiedliwie musiałabym od razu wykreślić z listy Gwiezdne Wojny, Władcę Pierścieni i oczywiście Transformers, jednak znając siebie nie zrobię tego. Dam sobie miesiąc, przez który opublikuję dziesięć artykułów/felietonów/notek o dziesięciu ulubionych filmach. Kolejność nie ma znaczenia. Ocena będzie czysto subiektywna i wpisy te nie będą miały charakteru naukowego.

  1. Trainspotting, reż. Danny Boyle, rok: 1996
Jeszcze w czerwcu męczyłam się z pracą licencjacką (którą będę się dziś ratować) o tytule: Zjawisko narkomanii w kinie współczesnym. Motyw czy subgatunek? Oczywiście nie mogłam pominąć Trainspottingu, czyli pierwszego filmu o narkomanach który dane mi było zobaczyć. Nie będę za bardzo rozwijać wątku: film jest adaptacją powieści... bla bla bla, bo uważam to za zbędne. Bardziej istotny jest dla mnie fakt, że obraz Boyle'a uważany jest za kultowy film Generacji X, co nie jest zaskoczeniem biorąc pod uwagę zachowanie głównego bohatera.
Ewan McGregor wciela się w rolę Marka Rentona – ćpuna który kradnie by tylko kupić działkę i sobie w końcu przygrzać, za uzasadnienie podając odrzucenie wszystkich wartości i celów współczesnego człowieka. Typowy X (chyba). Wyprowadził się od rodziców i zamieszkał wraz zresztą swojej paczki w jakiejś melinie (bo squatem tego nazwać nie można...) gdzie wspólnie oddają się swojej pasji jaką jest ćpanie. Ta sielanka zostaje przerwana śmiercią dziecka Alisson i wpadka podczas akcji zdobywania gotówki. „Skruszony” Renton wraca do rodziców gdzie przechodzi przez odwyk. Osobiście ten krótki pobyt u rodziców uważam za najlepszą scenę w filmie.
Mark zostaje pozbawiony nie tylko heroiny, ale i ostatniej deski ratunku jaką jest Metadon. Odwyk metodą Cold Turkey dostarcza chłopakowi ciekawych doznań... bad trip nie do pozazdroszczenia, gdyż w tej wizji prześladuje go Spud zakuty w kajdany (trafił do więzienia, po tym samym procesie w którym wypuszczono Marka), demoniczne dziecko obracające głową jak w Egzorcyście, reszta kumpli itd... całość dopełnia teleturniej w którym pytania dotyczą wszystkiego co związanie jest z AIDS (jedno z głównych zagrożeń narkomanii).
Tym co uwielbiam w filmie jest całkowity brak upiększeń, zmetaforyzowanie rzeczywistości i przyjęcie jednego punktu widzenia. Mark staje się nie tylko głównym bohaterem czy słyszanym z offu narratorem. Jest też naszym przewodnikiem po swoim własnym świecie, który w pewnym momencie usiłuje zmienić, przyjmując wcześniej odrzucone wartości.
Na uwagę zasługuje również konstrukcja całego filmu. W czołówce widzimy trzech mężczyzn uciekających przed policją. Jeden z nich rozbija się na masce czarnego samochodu i wybucha śmiechem. Ujęcie to zostanie powtórzone przed sceną procesu głównego bohatera. Kamera zatrzymuje się na moment, a obok wizerunku postaci widzimy jego nazwisko. Na zasadzie stopklatki i wyświetlenia nazwiska bądź pseudonimu, przedstawieni są pozostali bohaterowie filmu.
Pościg dobiega końca, a widz zostaje przeniesiony do spel... tzn.: do mieszkania bohatera. Ujęcia z
mieszkania prowadzone są równolegle z amatorskim meczem piłki nożnej, podczas którego
przedstawia się przyjaciół Marka: Sick Boya, Begbie, Spuda i Tommy'ego. Po tym wstępie Renton podejmuje decyzję o zerwaniu z nałogiem. Po rozmowie z Guru, scena jest zamknięta napisem
Trainspotting, na tle w czarno- białe pasy i sygnałem kolejowym. Zabieg graficzny został
powtórzony na końcu filmu (następnie wyświetlono nazwiska aktorów).
Sceny poprzedzające finał, sprawiają że zakończenie nie jest jednoznaczne. Nie wiemy czy renton nie wrócił do nałogu i nie przećpał całej kasy którą ukradł z wielkiego dealu przeprowadzonego razem z kumplami. Nie wiadomo co się stało ze Spudem ani jak wykorzysta zostawioną mu część gotówki. Czy Sick Boy dalej będzie siedział w narkobiznesie też pozostaje zagadką. Nieznany jest czas odsiadki Begby'ego i to co zrobi po wyjściu z pierdla.
W kąciku muzycznym wspomnę o tym że muzyka doskonale podkreśla to co widzimy na ekranie. Nie wiem czy ten film byłby taki sam gdyby w tle leciało coś innego niż chociażby Nightclubbing Iggy Popa w scenie wielkiej narkotycznej orgii (to dobre słowo) przeplatanej kradzieżami. To właśnie jednostajny rytm utworu nadaje tej scenie pewien cykliczny charakter. Przez utwór Dark And Long (Dark Train Remix) cała scena odwyku jest dużo bardziej psychodeliczna niż gdy wyłączymy dźwięk.
Podobno hobby kolejowe w Wielkiej Brytanii jest bardzo popularne. Nazwa hobby pasuje też idealnie do filmu Danny'ego Boyle'a, którego związki z koleją są epizodyczne gdy potraktujemy tytuł dosłownie. Jeśli spojrzymy na słowo trainspotting jak na metaforę pole do interpretacji staje się dużo większe. Trainspotting to zapis zdarzeń z życia narkomana. Stacja kolejowa na której jesteśmy nosi imię i nazwisko głównego bohatera. Symbolicznymi pociągami są wydarzenia i ludzie którzy byli związani z Markiem.

niedziela, 18 września 2011

Koniec tygodnia się zbliża. W związku z tym trzeba znowu coś palnąć. Tym razem będzie krótko, bo nie ma sensu poświęcać na ten wywód więcej niż jedną stronę formatu A4, czcionką 12, odstęp pojedynczy.
Zaczyna się mega sezon na odmóżdżające talent show, których kilka musiałam zobaczyć (zboczenie po trzech latach kulturoznawstwa). W związku z tym, wielki szok i oburzenie, Nergal juroruje jedno z nich. Szczerze powiedziawszy: sytuacja mnie śmieszyła, bo głosy oburzenia dobiegają z jednej i z drugiej strony – zarówno ludzi zaangażowanych z subkultury jak i prawicowych polityków, co uświadamia mi w jak bardzo zacofanym mentalnie kraju żyjemy.
Momentalnie odżyły wspomnienia z liceum, gdy jedna grupa starała się o zakaz rozpowszechniania pornografii wcześniej jej nie definiując, druga walczyła o szkołę bez przemocy (taka ładna reklama wtedy była...) a Jezus Chrystus miał zostać królem Polski... Zaprawdę piękne czasy to były... Nie wspomnę o sytuacji, gdy podczas zajęć przybyła do mojej szkoły „trójka giertychowska”, a my siedzieliśmy sobie całą klasą (nie)grzecznie w sali, gdyż naszą debatę było słychać w całej szkole. Jak widać: grupa działała niezbyt skutecznie. Czasy to były piękne. Było się z czego pośmiać, ale nie tęsknię.
Wracając do strony subkulturowej, muszę się do czegoś przyznać: byłam pozerem. Okropnym pozerem. Po pierwsze dlatego, że jestem typem domatora stroniącym od głośnych imprez, dlatego moja statystyka koncertów jest bardzo niska. Inna sprawa, że czułam się strasznie ograniczona tym, że musiałam patrzeć na wykonawcę przez pryzmat pewnego schematu. Przykład: Slipgiot a nie Slipknot. Dlaczego? Bo ja wiem? Bo takie było czyjeś widzimisię. Czuję się zdecydowanie lepiej, słuchając i oceniając z zewnątrz a nie przez standardy narzucone przez grupę społeczną.
Przypominam że talent show juroruje Sharon Osbourne. I.... co w związku z tym? W Polsce przed Nergalem była jeszcze Agnieszka Chylińska, która na domiar złego nagrała płytę w klimacie dance. Zinterpretuję to jako takie małe FUCK OFF dla wszystkich. Coś takiego jak mowa dla nauczycieli podczas rozdania Paszportów Polityki. Nergal w TV? O ile dobrze sobie przypominam był już skreślony przez metalowych purystów/konserwatystów już ładnych parę lat temu, więc nie ma nic do stracenia pod tym względem.

poniedziałek, 12 września 2011

11 września 2001, dziesięć lat później...

Dziś będzie lekko brutalnie. Zaprezentuję podejście które jest niedopuszczalne ponieważ Polska jest sojusznikiem USA. Naprawdę nie da się nie pamiętać o tej „przełomowej” dacie bo zarówno dziesięć lat temu jak i teraz media mówiły tylko o tym i raczej nie dało się nie zastanawiać jaki wpływ ten zamach miał na moje życie...
Mam 22 lata. 10 lat temu byłam więc 12-letnim smarkaczem który dopiero zaczynał pojmować czym jest polityka, wojna, terroryzm, korupcja, psychologia, socjologia, za to miałam w pełni wykształcony pogląd na to czemu „wyzywanie” się od „Żyda” to objaw głupoty i niedouczenia ze strony głównie rodziców którzy na to pozwalają i babć zapatrzonych w Rydza (biję do stereotypu że „Żyd śmierdzi”). Wtedy też zaczęło się myślenie w sposób: nie wszystko co podają mi na tacy jest do przełknięcia. Teraz zastanawiam się czy etap nałogowego wręcz oglądania wszelkiego rodzaju „Wiadomości” i przesiadywania w bibliotece przyszedł zbyt wcześnie czy zbyt późno... W końcu 2 lata później deklarowałam się jako anarchistka.... sratatata a miało być o 11 wsześnia
Wróciłam sobie ze szkoły, włączyłam radio (RMF jak to kogoś obchodzi) i zaczęłam odrabiać lekcje (o ile jakieś były...). Około 15.00 – pierwszy samolot a kilka minut później – druga wieża. Włączyłam TV i zaczęłam szukać czegoś co będzie nadawać z Nowego Jorku. Cały dzień zleciał na śledzeniu wydarzeń. Potem było przyznanie się Al Kaidy do winy i początek wojny w Afganistanie...
Dziesięć lat później siedziałam przed TV i kompem, słuchając w przerwach Ministry – Rio Grande Blood i robiłam bilans tych wydarzeń. Dwie wojny, kryzys gospodarczy, dwa reżimy obalone co nie znaczy że ludziom w tych krajach żyje się lepiej i co?
Tak naprawdę nigdy nie czułam zagrożenia ze strony państw muzułmańskich. Al Kaida zawsze była dla mnie grupką radykałów którzy przecież są wszędzie niezależnie od wyznania niż reprezentacją Islamistów. Fanatyzm trzeba tępić. Owszem, jednak nie można pozwolić na to by przez tą walkę cierpieli niewinni ludzie. Dlatego byłam przeciwna zarówno wojnie w Afganistanie jak i Drugiej Wojnie w Zatoce Perskiej, która była dla mnie ewidentnym skokiem na ropę.
Przez dwie kadencje Busha i zaangażowanie polskich żołnierzy w działania zbrojne przez niego prowadzone wiem tylko co to jest „Wojna Prewencyjna”. Nasi dziadkowie walczyli z Hitlerem i Stalinem a my o... no właśnie. O co my w ogóle walczymy?
Bilans skromny, bo wenę trafił szlag. Zatem podsumowanie: czy atak na WTC miał na mnie jakiś wpływ? Sam atak bezpośrednio nie, bo nikt z moich bliskich wtedy nie zginął, aczkolwiek rozmiar tragedii przerażał mnie wtedy i przeraża mnie dziś. Za to dobitnie zrozumiałam czym jest terroryzm i organizacje jakiego typu są za to odpowiedzialne. Większy wpływ na kształtowanie mojej tożsamości miały wydarzenia późniejsze.
A teraz Sayonara bo spadam na Top Gear.