środa, 9 listopada 2011

"I ne ma Yahi?"*

Czasem zdarza się tak, że usłyszana historia wywiera na nas tak ogromne wrażenie, że mamy ochotę po prostu przekazać ją dalej, a czasem nawet krzyczeć, by nasze słowa trafiły do jak największej ilości osób. Z książką Theodory Kroeber zetknęłam się przy okazji zajęć i niestety tylko z zadanymi rozdziałami, czego szczerze żałuję i obiecuję nadrobić.
Zapiski zamieszczone w tej książce pokazują nam jakże odmienny od stereotypu  obraz rdzennych mieszkańców Ameryki. Są to ludzie pogodzeni ze swoim losem, żyjący w zgodzie z naturą, z dala od innych toczą spokojne życie. Co pewnie zdziwi niektórych szczep plemienia Yahi nazywany Yana, nawet nie znał obrzędu skalpowania. Sielankowy obraz zostaje przerwany przybyciem białego człowieka i wywołaniem gorączki złota. Rdzenne plemiona zostają pozbawione prawa do swoich ziemi, tracąc tym samym tereny łowieckie. Prowokuje to Indian do kradzieży, na co biali znajdują odpowiedź dokunując kolejnych masakr na Yana.
Niedobitki ukrywają się przez lata, aż w końcu przy życiu pozostaje tylko Ishi. Wygłodzony Indianin zostaje znaleziony przy rzeźniczej farmie, następnie trafia do więzienia a na finał pod oko dwóch antropologów: T.T. Watermana i A.L. Kroebera. Ishi staje się dla nich nie tylko źródłem cennych informacji, ale i przyjacielem. Pod dachem muzeum otrzymuje schronienie, a także pozycję nauczyciela przekazującego wiedzę o swojej technologii, ale dość już streszczania "fabuły".
Rozdziały czyta się w szybkim tempie przewracając kolejne kartki, oczekując następnego zdania, akapitu czy słowa. Styl ułatwia uruchomienie wyobraźni i odtworzenie poszczególnych wydarzeń w głowie, co sprawia że nie tyle oglądamy film, ale i świat Ishi jest dla nas namacalny. Powiem więcej: utożsamiamy się z Ishi. Lubimy go. Na mojej twarzy zagościł szczery uśmiech gdy czytałam o podróży Ishi do jego rodzinnego "kraju". Nie dało się nie polubić człowieka który na zainteresowanie tłumu zareagował krótkim pokazem własnej kultury, a gdy przyszedł czas odjazdu żegnał się ze zgromadzoną widownią mówiąc Ladies and Gentleman! Goodbye! Łezka kręciła się w oku (obawiam się że po lekturze całości byłby to strumień łez) czytając opisy pośmiertnych "formalności".
Zaskakuje nas łatwość z jaką Ishi dostosował się do "naszego" świata, a kradzieże których Yana musieli dokonać są w moich oczach w pełni usprawiedliwione. Czuję szczerą nienawiść do tych, którzy żyli z polowania na Indian i oburzenie iż ludobójcy byli traktowani na równi z bohaterami. Jakież to honorowe napadać bezbronnych ludzi którzy śpią i odcinać im drogę ucieczki. Jakież to bohatersko-estetycze strzelać do dziecka i zmienić broń by ciało ładniej się rozpadało. Czytając takie opisy można poczuć obrzydzenie do własnego koloru skóry, choć Ishi by pewnie nie chciał wywoływać takiego uczucia...
Najbardziej zaskoczyło mnie zrozumienie jakim Ishi obdarzył białych, gdy spojrzał na świat z ich perspektywy, gdy zobaczył że kradzieże były dla nich krzywdzące. To zaskakujące że nie "rozdrapywał" ran i przyznał rację swoim oprawcom. Opis spotkania na rodzinnych ziemiach, sprawił że jeszcze bardziej zaczęłam szanować bohatera książki.

A teraz odeślę Was do lektury. Historia Indianina o nieznanym imieniu, nazywanym Człowiekiem (bo słowo Ishi oznacza właśnie człowieka) z pewnością na długo pozostanie w mojej pamięci.
-------------
*Czy jesteś indianinem? w języku plemienia Yahi

Brak komentarzy: