wtorek, 15 listopada 2011

Wszyscy kochamy Top Gear


Czytając o targach SEMA w Las Vegas (taka duża impreza dla fanów tuningu) trafiłam na stwierdzenie, że wypuszczenie na rynek dużego pick upa jest równie niepoprawne polityczne co żarty Clarksona. W tym momencie zdałam sobie sprawę że gdyby nie Jeremy Clarkson nie chciało by mi się włączać telewizora co poniedziałek o 23.00, by po wysłuchaniu znajomej melodyjki oglądać samochody na które mnie nie stać.
Przyznaję się że w porównaniu do innych jestem neofitką Top Gear, bo oglądam zaledwie od lutego anno domini 2011, jednak z czystym sumieniem mogę stwierdzić kilka faktów. Po pierwsze: ta trójka maniaków potrafi nawet przez pośredni kontakt zarazić swoją miłością do samochodów. Dopiero od niedawna podziwiam samochody. Gdy z okna autobusu dojrzałam Mercedesa SLS AMG, to ostatnią rzeczą jaka mnie interesowała była tożsamość właściciela. Bardziej żałowałam że nie mogę posłuchać jak pracuje V8 ukryty pod maską. Przez kilka sekund usiłowałam podziwiać ten samochód tak, jak niektórzy patrzą na dzieło sztuki w muzeum. I tu się narażę: jakbym miała do wyboru iść do galerii sztuki współczesnej albo do salonu samochodowego, wybrałabym to drugie. Wrażenie estetyczne na pewno byłoby silniejsze.
Po drugie: wspomniana niepoprawność polityczna i cięty, angielski humor. W tym punkcie skupię co najmniej kilka powodów dla których warto oglądać ten program. Pamiętacie odcinek w którym ta trójka wariatów wjechała do Alabamy z głupimi napisami na wozach, a Clarkson przewiózł krowę na dachu... krowy (Chevy Camaro rocznik '89)? Albo gdy podczas drugiej podróży do USA ekspresja Clarksona była tak wielka że pokazał funkcjonariuszowi policji międzynarodowy znak pokoju? Albo puentę odcinka: "spisaliście się na medal, grubasy z Kentucky? Przypomnę świąteczny odcinek, gdzie w Betlejem zamiast Dzieciątka Jezus odnaleźli... Dzieciątko Stig. Nie wspomnę o niewybrednych komentarzach nt. Greenpeace. W którym programie mają jaja by sobie na to pozwolić?
Skoro już jesteśmy przy komentarzach, to macie dwie opcje: obejrzyjcie program lub poszukajcie w sieci. Proponuję to pierwsze, gdyż wyjęte z kontekstu tracą na wartości.
Istotą programu jest nie tylko zwariowana formuła, ale i trzech zwariowanych prowadzących. Maniak prędkości i nerwus Richard Hammond który w rewelacyjny sposób prowadzi programy popularno-naukowe. Gadżeciarz James May, sprawiający wrażenie flegmatyka, który też miał kilka swoich momentów (jak przejażdżka Bugatti Veyronem). I oczywiście facet który nie potrzebuje komentarza, bo i tak cały czas się przewija: Jeremy Clarkson. Ten zlepek nie pasujących do siebie ludzi czyni program różnorodnym i nieprzewidywalnym.
Pisanie o Top Gear można uznać za nieważne jeśli nie wspomni się o kimś jeszcze... Tak jest: wiadomo o nim tylko że nazywa się Stig, a kiedyś grał go kierowca wyścigowy Ben Collins, a w to gustowne wdzianko wbił się kiedyś Michael Schumacher. Kim teraz jest Stig? Oto jest pytanie i powód by oglądać ten program, gdyż zapowiedzi tegoż osobnika są naprawdę interesujące.
Jeżeli mam wskazać jeden element który scala moją rodzinę to jest nim właśnie Top Gear. Tak jest. Nie jakieś tam święto tylko motoshow. Wszyscy kochamy Top Gear.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

"to ostatnią rzeczą jaka mnie interesowała była tożsamość właściciela."
smiechlem xD

Alex pisze...

to taki dżołk i aluzja do wpisu o Vanishing Point

Anonimowy pisze...

wiem